KRYSTYNA KOFTA - TEATR OŻYŁ

O książce
Recenzje
Fragmenty
Zdjęcia: 1 | 2
Role i życiorys teatralny
Zamówienia

Powrót do str.gł.

 

Zabierałam się do czytania tego tomu z ostrożnością, gdyż po pierwsze nie lubię książek o środowisku, bo nie cierpię „środowiska” - zawsze kojarzy mi się z kłębowiskiem glist, po drugie zaś unikam jak ognia książek o sławnych ludziach napisanych po ich śmierci przez wdowy wzdychające: ach, ten mój biedny Fiedia, lub córki hieny, takie jak córka Marleny Dietrich, bezczeszczące pamięć matki. Zawsze wolę wspominki kamerdynera Napoleona lub jakiejś piśmiennej służącej. Dlatego bardzo dobrze, jeśli ktoś znany pisze własną autobiografię, tak jak to zrobił Arthur Miller, albo po śmierci wybitnego człowieka zajmują się nim kompetentni krytycy jego twórczości.

Wiadomo powszechnie, że w ostatniej minucie życia, może w ostatniej sekundzie widzi się „całe swoje życie”. Bojarska pisze, że kiedyś podczas rozmowy na ten temat, gdy Łomnicki o tym właśnie mówił, spytała: „czyje życie?”, gdyż ona z pewnością w swej ostatniej chwili zobaczy całe JEGO życie. Znała je tak dobrze, że napisała już wcześniej „autobiografię” swego „byłego narzeczonego”, jak nazywa męża. Brzmi to dziwacznie, ale zdumiał mnie fakt, że dokumentalny film Ludwika Perskiego o wybitnym aktorze miał drobiazgowy scenariusz, że Łomnicki mówił tekstem Marii Bojarskiej o SWOIM życiu. Ten fakt pokazuje nam, jak znała tego człowieka, jak mocny był sznur, który ich wiązał, mocniejszy, niż bywa stuła. Stąd pewnie bardzo silne dążenie do bycia osobną istotą, do zachowania indywidualności.

O książce Marii Bojarskiej usłyszałam wcześniej kilka zdań: „za taką szczerość można zabić”, „za dużo cytatów, kto zna te wszystkie sztuki?!”, „trudno zaakceptować histeryczny ton”, „strasznie wybiela Łomnickiego, a jaki on był, wiadomo”; i strzał z armaty: „to jest o niej, nie o nim”.

Ta książka zaszokowała mnie od pierwszych zdań. Już w połowie pierwszej strony wiedziałam, że ci, którzy mówili to, co mówili, nie mają racji. Zagubili umiejętność odróżniania prawdziwej prozy od jej atrapy. Czułam, że nie jest to jeszcze jedna pisana łzami wdowia książka, że mam do czynienia z literaturą, choć zgadzam się z tym, że bardzo rzadko zdarza się, by ktoś tak szczodrze uchylał drzwi do swego domu i do swych uczuć, by intymność wyzierała z każdej strony. I co najważniejsze: nie ma w tej książce fałszu. Maria Bojarska jest błyskotliwie inteligentna, wykształcona, oczytana i pracuje szarymi komórkami, a nie łzami, krwią serdeczną czy „bebechami”, co zwykle wymusza temat i czego wymaga konwencja wdowiej sentymentalnej podróży. Ale też głównym bohaterem nie jest ani ona sama, ani Tadeusz Łomnicki, lecz teatr i sztuka, a dopiero potem tych dwoje ludzi wobec miłości i śmierci. Teatr, w którym grają sztukę o małżeństwie rektora szkoły teatralnej i jego studentki, jest wyjątkowy. Pisany teatr, nawiązujący do różnych tragedii i komedii, są tu sceny, scenki, skecze, jest zapowiedź wielkiej sceny i jest wielka scena, do której dążą wszystkie wątki. Jednocześnie jest to monodram, podkreślane językiem związki z publicznością, bezpośrednie pytania do widowni: naprawdę?, nieprawdaż?, prawda?, forma dla niektórych histeryczna, podczas gdy jest w niej niepewność, ironia i dystans do samej siebie i do osób ze „środowiska”, które nie znalazły czasu, żeby spotkać się z Tadeuszem Łomnickim, nie znalazły miejsca dla niego w swoim teatrze. Bardzo ten świat przypomina świat wielkiej polityki, jest jego pass pro toto, pełen układów, zazdrości, drażliwości na własnym punkcie. Mało kto myśli o teatrze, tak jak mało który z polityków myśli o tym, co trzeba zrobić dla kraju; jawi się polskie piekiełko w całej krasie czy raczej w całej obrzydliwości. Większości nie jest znana nadrzędność pryncypiów, etyka jest czymś, o czym się mówi, jednak własny interes przedkłada się ponad wszystko. Wystarczy rozejrzeć się wokół, żeby zobaczyć jak mało się buduje (używam tu metafory, nie myślę o willach), a jak wiele się burzy. Od czasu niepodległości wciąż potrzeba nowych posad dla kolegów, trzeba więc zawładnąć tym, co ktoś kiedyś zrobił, zabrać i zniszczyć. Tak działa się w różnych środowiskach.

Środowisko mówi o tej książce i mówi o niej źle, a jakżeby inaczej?, prawda?, że posłużę się stylem autorki. Środowisko jest zbulwersowane, nie zastanawia się ani nad rzeczywistą wartością literacką, ani nad prawdą; są to ludzie innej opcji, nie takie potwory jak Łomnicki, skądże, są to wspaniali ludzie, bez wad, wielkości nie do obalenia, tak samo napompowane jak nadmuchane kolosy literackie, zgrani do suchej nitki aktorzy odgrywający teraz rolę autorytetów. Pewnie gdy Łomnicki umarł, wielu kamień spadł z serca. Umarł zdolniejszy, umarł wyrzut sumienia. A tu nagle ukazuje się taka książka! Kiedy wydawało się, że już nikt nigdy nie dowie się, że wielki potwór, ale i wielki aktor Łomnicki jeździł do innych miast, do innych, nie warszawskich teatrów, żeby grać, bo w stolicy nie było dla niego miejsca. Środowisko „i tak obeszło się z nim łagodnie, wyjątkowo łagodnie”, jak powiedział pewien znany aktor. A w czym potwór zawinił? Otóż był w partii, był socjalistą nawet później, już po „Solidarności”, nie nawrócił się jak inni, śmiał nie przerobić się na Polaka-katolika. Może czuł śmieszność, nie lubił grać tego typu ról? Żądał w testamencie świeckiego pogrzebu, zmuszając tym ówczesnego ministra do opuszczenia cmentarza. Czy był w partii i umacniał komunizm wtedy, gdy inni aktorzy siedzieli w łagrach, może grali w więziennych teatrzykach? Nie, oni przyjmowali zasłużone państwowe nagrody i talony. Nic więc dziwnego, że środowisko dławi się ze złości, wydawało się, że już wszystko przyschło, a tu nagle taki afront ze strony krnąbrnej wdowy.

Jest tu sporo goryczy, wiele pretensji, ale to jedna z niewielu napisanych ostatnio książek o miłości, niebanalnej, trudnej do zniesienia, często na granicy rozstania. Zwłaszcza przed premierą. Po takich burzach zwykle opadały wichry, cichła ulewa i życie toczyło się ciepło, codziennie, lecz nigdy zwyczajnie, zawsze przy stole siedziała SZTUKA, zawsze obecne były rzeczy wyższe, literatura i muzyka. Nie ma tu udawania, że wszyscy jesteśmy tacy sami, bez względu na to, co robimy. Odnajdujemy znajome zachowania z własnej intymności, których nigdy byśmy nic sprzedali, a tak dobrze dowiedzieć się, że ktoś żyje podobnie. Ta książka zbliżyła nas do teatru, zbliża nam teatr, rodzi tęsknotę za minionym. Wzrusza nas.

Ja zadręczałam się tylko tym, czy nasza bliskość nie jest grą, czy nie jestem Tadeuszowi potrzebna tylko jako aktorowi!

A największy (co do tego oficjalnie również byli zgodni) aktor walczył o życie - przepędzany z teatru do teatru, cierpliwie znoszący miernoty, schlebiając zawistnikom, wylewnie witając zaprzysiężonych wrogów, b ł a g a j ą c o możliwość przedstawienia »Króla Leara«! I martwił się, czy starczy mu sił i czy w nowych warunkach jego sztuka nie okaże się może - jak to powiedział dziennikarce z kobiecej prasy - nieprzydatna.

Jestem pewna, że nikt winny nie uderzy się w piersi, ale bardzo dobrze, że publiczność dowie się ze świetnie napisanej książki wrażliwej pisarki i czułej kobiety, jak wyglądały ostatnie lata wielkiego aktora, który dostał wreszcie rolę, o której marzył i myślał jak o jakiejś idei nadrzędnej tak wiele i od tak dawna, że już nie mógł jej zagrać, więc gdy nadszedł dzień premiery, wszedł na scenę i po prostu umarł. Umarł król (Lear), niech żyje król! Kto jednak teraz zagra, kto odważy się zagrać Leara?

Nowe Książki 1.01.1995


zobacz powiekszenie
 
 
 

powrót do str. ogólnej recenzji