JÓZEF OPALSKI
LIST DO MARII BOJARSKIEJ

O książce
Recenzje
Fragmenty
Zdjęcia
Role i życiorys teatralny: 1 | 2
Zamówienia

Powrót do str.gł.

 

Dlaczego nigdy nie możemy dowiedzieć się

wszystkiego o kimś innym, gdy to jest potrzebne?

Dostojewski

 

KOCHANA MARYSIU,

który to już mój list do Ciebie w ostatnich latach?! Ten jednak postanowiłem ogłosić publicznie, bo dotyczyć on będzie nie tylko naszej przyjaźni. Może będzie on zbyt „literacki”, a wiesz przecież jak „literackości” w listach nie lubię. Ale co robić, skoro już zdecydowałem się ogłosić go „na łamach” (mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe?!). Wybrałem formę listu, choć pewnie zamieni się on w masę notatek i refleksji, smutku i powagi, na jaką Twoja książka „Król Lear nie żyje” zasługuje.

Jej maszynopis przeczytałem prawie rok temu, książkę dostałem od Ciebie w październiku i od tego czasu wracałem do niej, woziłem ją ze sobą w moich licznych ostatnio podróżach... i wciąż nie mogłem znaleźć SPOSOBU, żeby coś o niej napisać. Czy można napisać „recenzję” o sobie? o własnej wrażliwości? o podobnym odczuwaniu świata, czyli teatru? Recenzję o takiej książce o Tadeuszu Łomnickim? Przymierzałem się, robiłem notatki... jakoś ciężko mi szło. Aż wreszcie zrozumiałem: nie umiem napisać tej „recenzji”, nie potrafię, nie chcę! Wolę z Tobą pogadać o nas, o książce, o teatrze... Tyle razy piszesz o swoim altruizmie; i jest to prawda. Ja, z moim niewyparzonym językiem nieraz napadam na Ciebie, kiedy we wspólnie oglądanym w teatrze czy w telewizji knocie (w telewizję patrzę zazwyczaj u Ciebie, w Krakowie nie mam ani czasu, ani ochoty), zawsze potrafisz coś znaleźć, coś ułaskawić (no, może ostatnio coraz mniej), rozdzielić włos na czworo... A jednak zdobyłaś się na TAKĄ książkę...

Zaczęłaś ją pisać prawie zaraz po pogrzebie Tadeusza. O mało jej powstania nie przypłaciłaś życiem (szpital i reszta). Przestrzegałem, że za wcześnie, tłumaczyłem, że powinnaś odczekać. Uparta jednak jesteś okropnie. I szczerze mówiąc - zwyciężyłaś.

Od ukazania się książki, która (przynajmniej w Krakowie) zniknęła z księgarń błyskawicznie, czytam i słucham opinii. Pierwszy szok spowodował atak draśniętych przez Ciebie bezpardonowo i boleśnie (choć wiem, jak jednak selekcjonowałaś i altruistycznie „rozmywałaś” wiele scen i wydarzeń). Teraz słyszę i czytam, jak grono przyjaciół i zwolenników tej książki rośnie. Ale nie czarujmy się, są tacy, co ze wstrętem i oburzeniem ją odkładają lub nie kończą lektury. Tego jednak się spodziewałaś...

O co chodzi? Czy tylko o to, że ZAMIAST monografii największego polskiego aktora, wdowa (i to tak przygotowana, bo i teatrolog, i muzyk, i krytyk, człowiek teatru wreszcie), napisała coś w rodzaju bezwstydnego romansu? A może o to, że wsadziłaś kij w mrowisko teatralne, przywołując Wielkie Nazwiska i rzucając na nie podejrzane i boleśnie nieprzyjemne (to eufemizm) światło? Chodzi pewnie o to wszystko naraz. Ale także o to, iż w naszym zapyziałym grajdole pojawił się ktoś, kto rzucił na szalę swoje życie, by dać świadectwo. Na co? Po co? Umarł w czasie próby - i to „Leara” - największy polski aktor, odszedł w legendę... Czemu więc legendę zakłócać, mącić, prać brudy - przecież jest tak dobrze, tak pięknie, tak ARTYSTYCZNIE ?

Nic nie wiem, a raczej rytem tyle, ile kiedyś usłyszałem czy przeczytałem, a teraz dowiedziałem się z Twojej książki o „partyjnych latach” Tadeusza. Tyle jest osób, które je pamiętają, mogą - zamiast szeptać po kątach - pisać sprostowania, podawać fakty... byłoby to i wskazane i ciekawe. Sama przecież znasz tamte lata raczej z opowiadań. Prawdę powiedziawszy to interesuje mnie najmniej, dość mam polityki i nigdy nie byłem – „zwierzęciem politycznym”, choć parę razy musiałem się bronić, gdy polityka skoczyła mi do gardła: Passons... Oczywiście, rozumiem, jak ta część książki jest ważna dla czytelników i dla Ciebie. Przecież właśnie polityka była czymś, co przeorało wasze życie i tzw. drogę artystyczną Tadeusza.

Kiedy Was poznałem, przed dwunastu laty, było już „po wszystkim” i nie pamiętam, żebyśmy na temat TEJ przeszłości kiedykolwiek rozmawiali. Może tylko (o czym pewnie nie wiesz) przysłużyłem się przerwaniu bojkotu Tadeusza w czasie jego występów w Australii. Rozmawiałem wtedy długo z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim, który ścieżkami „Kultury” dopomógł w przerwaniu idiotycznego bojkotu byłego członka KC i Polonia australijska mogła cieszyć się występami największego polskiego aktora. Tadeusz dał zresztą niezapomnianą „wigilię” na wernisażu przemyconych obrazów pierwszej żony Gustawa, Krystyny Herling-Grudzińskiej w nie istniejącej już galerii „Inny Świat” Tadeusza Nyczka... Należę do osobników wierzących w arystokrację sztuki. I gotów jestem prawdziwym artystom wybaczyć prawie wszystko. Kiedy Was poznałem nie było nic do „wybaczania”. Byliście parą serdecznych i niezwykle DOBRYCH dla mnie ludzi. A w kłębowisku potworów, w którym istnieję, prasuję i żyję, zdarza się to tak rzadko, tak niezmiernie rzadko...

Więc, kiedy Was poznałem Tadeusz nie był już członkiem KC, urzędnikiem, dyrektorem, rektorem... Był dla mnie legendą i najwyższym, autorytetem artystycznym. Nie widziałem wielu z jego „historycznych” ról, bo gdy je kreował, byłem dzieckiem, a potem znowu nie jeździłem tak często do Warszawy... Jednak trochę widziałem, z Prisypkinem włącznie... I pamiętam, jak się upiłem ze strachu przed Autorytetem, gdy szedłem do Was po raz pierwszy z Jerzym Grzegorzewskim, by rozmawiać o Posolinim. Wtedy znalazłem się pierwszy raz w „najmilszym na całym świecie” living-roomie na Piwnej. Gdy Tadeusz otworzył drzwi wywaliłem się jak długi. Pamiętam modulowany głos: dziecko, nie trzeba się tak denerwować... Tyle lat. I tyle spotkań w Warszawie i Krakowie. Temat na osobną książkę; moją książkę. Która jednak nie różniłaby się w temperaturze i przywołaniu faktów z ostatnich lat, od Twojej.

Wiem jak piękne, udane i niebanalne było Wasze małżeństwo. Opisałaś kilkanaście lat życia z największym polskim aktorem i bardzo niezwykłym człowiekiem. Nie wiem, jaki był dawniej, kiedyś... przed spotkaniem z Tobą; sama piszesz, że podobno się zmienił. Chodziły legendy o jego porywczości, złości, histerii... Nic takiego nie zauważyłem; choć potrafił zrobić NIELUDZKĄ awanturę na próbie czy po spektaklu, ale zawsze w interesie Przedstawienia, Sztuki, Teatru... Dla mnie (a dlaczego to niby dla mnie?) był niezwykle dobrym, serdecznym, wyczulonym na drugiego człowiekiem. Czyżby naczelnik polskiego aktorstwa grał jeszcze jedną ze swych wielkich ról? W jakim celu? Byłem przecież na początku jedną z setek osób, które poznawał?... Mam dość podły charakter i - nauczony wieloma doświadczeniami - patrzę „żabim okiem” na wszystkie Sławy, które przychodzi mi poznać w życiu. I dostrzegam, aż nazbyt często ich małość i przyziemność, głupotę i podły charakter (pół biedy, gdy na śmiesznostkach się kończy). Na ogół te obserwacje (bo nie zawsze mogę wyciągać wnioski) idą mi bardzo łatwo. Z Tadeuszem nie szły mi wcale. Owszem grał jak „każdy aktor” bez przerwy, także w życiu, potrafił zatokować się bez opamiętania, wystarczyło jednak, że syknęłaś, powiedziałaś „zdanko” (jak sam mówił) - i tokowanie ustawało. I zawsze to był teatr, o teatrze; w teatrze. I Tadeusz, największy polski aktor, który, ZASZCZYCAŁ mnie swoją przyjaźnią, został w mojej pamięci właśnie taki, jakiego - z bólem, miłością, ironią i rozpaczą opisujesz.

Twoja książka JEST romansem, rzuconym na tło „środowiska” i dziejów „naszej kochanej, słodkiej” - a jakże! - ojczyzny. U czytelników o podobnej wrażliwości wywoła smutek i zadumę, u innych - wściekłość i zgiełk. Trudno. Przestrzegałem Cię przed tym po przeczytaniu maszynopisu, ale - jak już powiedziałem - jesteś osobą (choć świetnie grasz rolę pierwszej liryczki) nadzwyczaj upartą i konsekwentną. Wygląda na to, że miałaś rację. Choć w dalszym ciągu upieram, się, że brak mi trochę w książce choćby minimalnych „przypisów” i dat. Nawet ja gubię się czasem w chronologii... Rozumiem jednak zamiar - chciałaś stworzyć nową formę, przynależną właśnie TEMU człowiekowi i artyście - a za nowe się płaci. I płacisz.

Wbiłaś nóż głęboko, zdecydowałaś się na rzadką odwagę powiedzenia otwarcie o tym, o czym normalnie szepce się po kątach, plotkuje, szydzi, ironizuje... Wiem, jak opisywane przez Ciebie poszukiwania przez Tadeusza (największego polskiego aktora), swego miejsca i pracy - choć wydaje się to nieprawdopodobne - są boleśnie prawdziwe. Niech inni, mniej ode mnie wzruszeni, rozważają formę, język książki, jej styl i konstrukcję (a jest co rozważać!). Dla mnie „Król Lear nie żyje” jest dotknięciem tajemnicy artysty i człowieka przez kogoś aż nadto wrażliwego, kto przy całym ekshibicjonizmie (ależ tak!), świadomie, mądrze, nie oszczędzając siebie, bohatera książki, ludzi, świata... chce dać świadectwo prawdzie. Aż do bólu, aż do samounicestwienia.

Książka zniknęła z księgarń, bo jest książką o Tadeuszu Łomnickim, panu Michale, aktorze, na którego pogrzeb przyszło tysiące ludzi. Ale jeżeli ktoś szuka w niej tylko apologii aktora, może się gorzko rozczarować. Do tej książki trzeba się zbliżyć inaczej. Popatrzeć na nią z szekspirowskiej perspektywy „biednego, gołego, dwunożnego zwierzęcia”... Patrzę na piękną okładkę, na Wasze zdjęcia, na okrutne pod nimi podpisy - przewracają się klisze mojej pamięci. Usiłowałem znaleźć w Twojej książce jakiś ton nieprawdy. Nie znalazłem. Mówię o tonie, nie o faktach, których poza ostatnimi, naszymi latami, nie potrafię zweryfikować, bo nic o nich nie wiem.

Dziwny jest stosunek, opcja „środowiska” w stosunku do Ciebie. Jakbyś się wzięła nie wiadomo skąd, jakbyś nie napisała świetnej książki o Ćwiklińskiej, nie dostawała nagród (m.in. za krytykę teatralną)... Teraz jesteś tylko szalejącą, bezwstydną wdówką i to po kim? Po Tadeuszu Łomnickim, największym, jedynym, nieludzkim aktorze...

Jak to mówił Witkacy ? - Urodzić się garbatym Polakiem - to wielki pech, ale urodzić się do tego jeszcze artystą w Polsce,; to jut pech najwyższy.

Byłaś PARTNEREM Tadeusza, widziałem to i potwierdzam: Choć nie we wszystkim. Minął bezpowrotnie czas wspaniałych kolacji przygotowywanych przez MANIAKA TEATRU, teraz tylko serek i kieliszek. Pamiętasz, jak śmialiśmy się, gdy robił mi awanturę, że przyjechałem za późno, a on od piątej rano stał po bułki, żeby były swieżutkie... Oczywiście, bułki miały co najmniej trzy dni, ale kunszt ich podania był jedyny w swoim rodzaju. Największy polski aktor.

„Skrupulatni” oczywiście już zauważyli, że piszesz w książce o mnie „dobrze”. O jednym z nielicznych. I sam się zastanawiam, czym na to zasłużyłem?... Może tym, że słuchałem uważnie, że starałem się zrozumieć, nauczyć... A może tym, że po próbie generalnej „Końcówki” Becketta powiedziałem Ci, że Tadeusz denerwuje mnie nadmiarem techniki, pokazywaniem, że umie wszystko. Zasyczałaś wtedy: czemu mu tego SAM nie powiesz? Z duszą na ramieniu, powiedziałem. A wtedy zamiast sławetnych piorunów gracza nad graczami, tyrana, histeryka... zobaczyłem bezmierny smutek. Niezapomniany. Jeszcze dziś, na to wspomnienie, czuję skurcz w gardle.

Napisałaś w książce kilka (kilkanaście, kilkadziesiąt...) zdań wstrząsających. Ale jedno przeraźliwe: Gatunek ginący nigdy nie skarży się na swój los. I tak wystarczająco śmieszne jest to, że ginie. Kto ciekawy kontekstu tego zdania, niech do „Króla” zajrzy. Może się przerazić.

Pamiętam, jak Tadeusz w swym ukochanym (mimo wszystko) Krakowie chciał zagrać na Europejskim Miesiącu Kultury „Leara” i „Komedianta” pod rząd. Jak się cieszył „ja im pokażę!”... Został tylko Łomnicki Day i prośba Petera Brooka o uczczenie wielkiego polskiego AKTORA na spotkaniu z Brookiem w Starym Teatrze. Tak mało, tak mało...

Tak, to prawda, u mnie w domu, na kolanach, Tadeusz był przyjmowany do zespołu Starego Teatru. Marzył o tym; już nawet kupował w Krakowie mieszkanie. Przez kilkanaście miesięcy, czerwony ze wstydu, usiłowałem tę obietnicę urzeczywistnić. Poniosłem klęskę. Nawet dziwię się, że Was wówczas i ode mnie TO nie odrzuciło. Przeglądam listy Tadeusza, mój dzienniczek, notatki... Wstyd pozostał.

Udało Ci się przelać na papier (a piszę to z zazdrością) jakąś prawdę o naszym światku. Coś niezwykle trudnego do uchwycenia. Ktoś spoza „środowiska”, kto chce się RZECZYWIŚCIE o jego tajemnicach czegoś dowiedzieć, powinien Twoją książkę przeczytać uważnie i wielokrotnie. Dotknęłaś w niej tajemnicy Teatru, Aktorstwa, wielkości i małości, kabotyństwa i olśnienia. Uchwyciłaś iskrę; którą tak trudno w słowach przytrzymać. Ale jakim kosztem!

Na próżno od dawna namawiam Cię na przyjazd do Krakowa, choć nadziei nie tracę. Przecież Tadeusz tak naprawdę czuł się dobrze tylko w naszym miasteczku, które pięknieje w oczach. Kończę ten list. 5 lutego, kiedy miałem szczęście oprowadzać Giorgio Strehlera po Krakowie. Był u nas po raz pierwszy, zachwycony. Rozmawialiśmy o „Burzy”, Janie Kottcie, o wspaniałym Strehlerowskim „Królu Learze” (Tino Carraro, niezapomniany Prospero i Lear, też zmarł niedawno), którego nawet na wideo nie chcesz oglądnąć. Rozumiem.

Przyjedź: Masz w Krakowie garstkę nowych wielbicieli Twej książki, którzy marzą, żeby Cię poznać... Posłuchamy, jak za dawnych czasów, kiedy byliśmy we trójkę, Teresy Stratas śpiewającej Weilla „Wie lange noch?”; „Jak długo jeszcze?”...

 

Przepraszam, jeśli Cię czymś uraziłem. Całuję najczulej

Twój (per sempre)

ŻUK

Dziennik Polski, 6.02.1995


zobacz powiekszenie
 
 
 
 
 
 

powrót do str. ogólnej recenzji