PASJA ŻYCIA: ŁOMNICKI

Tadeusz Nyczek

O książce
Recenzje
Fragmenty
Zdjęcia: 1 | 2
Role i życiorys teatralny
Zamówienia

Powrót do str.gł.

 

 To jest całkowicie niewiarygodne, ale prawdziwe: Tadeusz Łomnicki został aktorem dzięki pomyłce. On właśnie, który dla każdego, kto zetknął się z jakąkolwiek jego rolą sceniczną, pozostanie wcieleniem aktora idealnego. Nie myślę o wartościowaniu; naprawdę niewielu jest aktorów, o których dałoby się powiedzieć, że zostali do tego zawodu stworzeni. Łomnicki, zdawałoby się, został stworzony. A przecież chciał być dramaturgiem. Kiedy zgłosił się w lutym 1945 przed komisję egzaminacyjną Starego Teatru w Krakowie, trzymał pod pachą egzemplarz sztuki pod tytułem Anioł. Był przekonany, że zdaje egzamin dramatopisarski. Dopiero później okazało się, że mimowiednie został aktorem.

Jeszcze jeden przypadek z rzędu tych, które odbierają wiarę w logiczny rozdział ludzkich przeznaczeń. Jakże łatwo można sobie wyobrazić, że osiemnastoletni chłopiec, trzymający pod pachą egzemplarz swojej pierwszej sztuki, trafił jednak dobrze. Komisja przeczytała sztukę i wydała wyrok: — Młodzieńcze, masz zmysł literacki. Idź na polonistykę, załatwimy i pomożemy. Albo: — Młody kolego, widzimy u was pewne zaczątki, powiedzmy, talent, ale to jeszcze, rzecz jasna, mało. Pouczcie się, poczytajcie to i owo, popróbujcie, a potem zobaczymy. Następny!

I osiemnastoletni chłopiec, trzymający w spoconych dłoniach nieco już wymięty egzemplarz swojej pierwszej sztuki, szedłby ulicami zimnego i brudnego Krakowa, i albo widziałby się w marzeniach polskim Shakespearem, albo gorycz porażki wypełniałaby mu serce, każąc w desperacji myśleć o szczęśliwym i spokojnym losie zamiatacza ulic bądź urzędnika magistratu.

Mogło nie być aktora Tadeusza Łomnickiego tak jak, być może, nie ma bardzo wielu wielkich i wspaniałych aktorów, śpiących snem wiecznym w zamiataczach ulic albo urzędnikach magistratu. Ale też na tym polega jedna ze wspaniałości życia: że wciąż robi nam niespodzianki. Na przykład kieruje kroki osiemnastoletnich młodzieńców w stronę zgoła inną, niż sobie założyli. A potem idziemy do teatru, patrzymy na nich i myślimy sobie, że przecież nie mogło być inaczej.

Literatura została jednak w Łomnickim. Nie tylko pod postacią kilku dramatów, dziś raczej zapomnianych. Pisał, jakby po drodze, mimochodem, inne teksty. Publicystyczne, refleksyjne, analityczne. Także komentarze, referaty, wstępy i tak zwane ogólnie artykuły. W ostatnich latach zaczął się koncentrować na zapisach własnych doświadczeń aktorskich. Wszystko to (wszystko?) zostało zebrane teraz w książkę. Nie jest jednolita kompozycyjnie, bo tworzą ją różne gatunki literackie, już wymienione. Wiążą je w całość dwie pasje: teatr i osoba autora. Nie przejęzyczyłem się: pasją Łomnickiego jest Łomnicki. A ściślej: pasją Łomnickiego-pisarza jest Łomnicki-aktor. Na szczęście. Bo strony, na których zapisana jest ta fascynacja, są wspaniałe. Nie tylko najlepsze, najciekawsze w książce. Są to strony wyjątkowe w analizie aktorstwa, jako takiego. Jeśli ktokolwiek kiedyś spróbuje stworzyć teorię opisu aktora w roli, będzie musiał odwoływać się do tekstów Łomnickiego jak do źródłowych wykładów.

Jest to też książka-pamiętnik. Otwierają ją wspomnienia o osiemnastoletnim dramaturgu, zamykają refleksje pięćdziesięciokilkuletniego aktora. Chciałoby się powiedzieć: już wspomnienia? Tak wcześnie? Niejasne nam przeczucia, ale jakbym się domyślał, jakby coś we mnie się domyślało, dlaczego. To jest do wyczytania w książce, nie do napisania w recenzji.

Dwudziestojednoletni młody mężczyzna ogląda z ciemnej galerii na piętrze Starego Teatru swoją sztukę, wystawioną przez Romana Zawistowskiego. Czuje się dumny i niespokojny jednocześnie. Jest już aktorem, gra dosyć dużo. Zauważają go Zelwerowicz i Wierciński w tytułowej, głośnej później roli w Szczęściu Frania. Z upływem lat przenosi się z teatru do teatru, z miasta do miasta, by wreszcie osiąść w Warszawie, na długie lata we Współczesnym u Axera, na moment w Narodowym, potem we własnym Teatrze Na Woli. Jest profesorem PWST, od 1970 jej rektorem. W 1981 odchodzi z własnego teatru, także ze stanowiska rektora. Ostatnie zdania w książce pisał człowiek, który miałby prawo do wielu gorzkich słów. A przecież w końcowym posłaniu do widza-czytelnika, na tych kilku stronach maszynopisu nie ma złości, urazy ł nienawiści. Nuta goryczy pojawia się wcześniej, gdy pisze o pracy w swoim teatrze i odejściu stamtąd. Ale nie wymienia nazwisk, nie odwołuje się do sprawiedliwości dziejowej, nawet nie potępia wrogów, których miał przecież mnóstwo. W początku roku 1985, gdy piszę te słowa, jest aktorem Teatru Studio w Warszawie. Wyreżyserował tam jedno na razie przedstawienie, w którym zagrał główną rolę: Affabulazione Pasoliniego.

Życiorys modelowo teatralny. Sceny, role, reżyserzy, pedagodzy, szkoła teatralna, koledzy po fachu. Teksty o Osterwie, Solskim, Leszczyńskim, Kurnakowiczu, Eichlerównie, Kreczmarze, Zelwerowiczu, Opalińskim. Najciekawszy, najcieplejszy o tym ostatnim. Może dlatego, że i jego bohater był taki; pisze o nim Łomnicki nawet w tytule: ,,ktoś bliski”. To charakterystyczne dla pisarstwa Łomnickiego, może i dla jego charakteru: pisać dobrze o ludziach. Z wyrozumiałością, miłością, sympatią. Cała książka jest taka. Nawet konflikty, których przecież los nie oszczędził Łomnickiemu, odnotowywane są bardzo dyskretnie, zawsze z próbą zrozumienia dla stanowiska przeciwnika, partnera. Żebyż tylko to. Łomnicki często przyznaje rację swoim oponentom, nawet tam, gdzie zachowuje do końca własne zdanie. Aż chciałoby się napisać, że to, przepraszam, graniczy z hipokryzja. Tak o wszystkich, publicznie, dobrze. Ale nie. Jest coś w tych wspomnieniach i esejach, co zaświadcza o ich wiarygodności. Być może wrodzona dobroć autora, ale o niej niech powiedzą ci, którzy go znają dobrze i naprawdę. Myślę, że również lojalność wobec sprawy, a tą sprawą jest zawsze teatr. On rozstrzyga, bo w jego imię nastąpiło spotkanie ludzi. Tam, gdzie chodzi o dobro sztuki, Łomnicki jest w stanie przyznać rację nawet diabłu. Wyobrażam sobie tylko, bo znów w tekstach są jedynie delikatne tego ślady, jakie bitwy były staczane na próbach u Axera, jak musiał walczyć z Polańskim przy robocie nad Amadeuszem, co przechodził — jako dyrektor i reżyser — przy organizowaniu Do piachu Różewicza. Ale przecież wszystko zapisywane było po sukcesie, więc po tym, jak zwyciężał teatr. Czytając Spotkania teatralne wielokrotnie miałem uczucie, że jest to książka w jakiś niezwykły sposób — historyczna. Nawet tam, gdzie autor odwołuje się do ciepłych jeszcze zdarzeń teatralnych. Jej historyczność, anachroniczność nawet, zawiera się właśnie w stosunku Łomnickiego do teatru, do ludzi teatru. Mam bowiem dziwne wrażenie, jakby coś tu umarło. Jakby tak się już nie kochało teatru. Nie biegało się tak z premiery na premierę, nie chłonęło każdego ruchu aktora, nie uświęcało się życia — teatrem. Może się mylę, bardzo chciałbym się mylić, ale chyba jednak jest tak, jak mówię. Bo odnosi się to nie tylko do teatru. Widzę to wszędzie. Gdzieś przepadła, rozpełzła się bezinteresowna Miłość Sztuki. Fanatyzm teatru. Zwariowanie teatrem. Dlatego tak anachroniczne wydają się strony książki Łomnickiego, z których każdym słowem, każdym wykrzyknikiem wyziera ta właśnie miłość, ten entuzjazm, już jakby nie z naszej epoki.

Jakieś sześć, może osiem lat temu Marian Grześczak, poeta i człowiek teatru, autor pięknej książki Trzeci wierszprzypadki teatru poezji napisał w tygodniku Literatura nostalgiczno-oskarżycielski felieton o tym, że zniknęła gdzieś spontaniczna radość życia młodych poetów. Że w ogóle przestało istnieć tak zwane „życie literackie”, że nie ma już tej wspaniałej, burzliwej epoki spotkań poetyckich, turniejów, rozmów do rana o Tworzeniu. Że pękły kolorowe baloniki literatury, która jest przecież, mimo wszystko, Radością Życia. Że poeci przestali żyć poezją.

Miał rację. Ale jego upominanie się już wtedy było głosem na puszczy, lamentem za utraconym rajem młodości. Wszystko powoli odchodziło, gasło. W końcu lat siedemdziesiątych o bezinteresownej radości tworzenia mówili już tylko szaleńcy, ślepi albo nawiedzeni. Umierała pewna epoka, której znamieniem była między innymi fascynacja sztuką. Zaczynała się epoka fascynacji życiem, które było coraz bardziej nie do zniesienia. Sztuka przestała osłaniać, upiększać to życie. Zajmowała się tym procederem prawdopodobnie zbyt długo, by móc jeszcze dowierzać samej sobie. Aż się skończyło.

Pokolenie Łomnickiego, kto wie, może było ostatnim, któremu dane było zaznać w pełni tej radości uczestniczenia w Święcie Sztuki. Nabożeństwo do niej jako skarbnicy czystości i piękna było prostym dziedzictwem czasów jeszcze wcześniejszych. Nie przypadkiem tyle entuzjastycznych stron poświęcił Łomnicki Juliuszowi Osterwie. To między innymi z niego, z jego widzenia teatru narodziła się ta wiara, która przeniosła góry ponad scenami.

Łomnicki — przede wszystkim jako aktor — jest nieodrodnym dzieckiem Epoki Teatru. Wstrząsana rewolucjami estetycznymi od Craiga po Brechta, przecież nie zatraciła jednego: wiary w pewien model aktorstwa, będący twórczym spadkiem po ubiegłym wieku. Aktorstwa nadal przez dziewięćdziesiąt procent widowni uważanego za „właściwe”, słuszne, celowe i prawidłowe, podobnie jak za właściwe i słuszne uważa się malarstwo Michałowskiego i Gieryrnskiego. Więc akrobatyczne niemal opanowanie techniki czyli rzemiosła. Umiejętność przepoczwarzania się postaci w postać. Sztuka charakteryzacji, operowania kostiumem, kreowania postaci. Łomnicki umiejętności te opanował tak perfekcyjnie, że bodaj nadal uchodzi za największego technika we współczesnym polskim teatrze, jest spadkobiercą tradycji gwiazdorskich w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Ale gdyby powtarzał tylko wzory Solskich, Zelwerowiczów czy Leszczyńskich, byłby jednym z wielu, bo łatwiej być trzecim Solskim niż kimkolwiek pierwszym. Wielkość Łomnickiego polega na tym, że umiał twórczo przeszczepić do tradycji pewne elementy aktorstwa, ściśle dwudziestowiecznego, od Artauda wzwyż. Ale nawet proponując tak odważne i ryzykowne wobec widowni koncepcje ról Artura Ui czy Fredrowskiego Łatki, nigdy nie przekroczył granicy, poza którą zaczynają się pytania o istotność aktorstwa, sens sztuki, cel życia. Odpowiedzi na te pytania musiały zostać udzielone wcześniej, i zawsze były to odpowiedzi po stronie tego czy innego stylu, bez najmniejszych wątpliwości co do uprawiania zawodu w ten właśnie, a nie inny sposób. Stosunek Łomnickiego na przykład do aktora-amatora jest jednoznaczny, oczywiście negatywny.

Najbliższy Łomnickiemu wydaje się Konrad Swinarski, który miał identyczny stosunek do sztuki. Jego sceniczne rewelacje zawsze mieściły się w wyraźnym kanonie teatru, powiedzmy, tradycyjnego, mieszczańskiego. Ich odkrywczość zawierała się raczej w wyciąganiu współczesnych wniosków z tradycji niż w tejże tradycji burzeniu. Gdyby takie analogie miały sens, można by też w tym miejscu wywołać ducha Thomasa Manna, zwłaszcza, jako autora Doktora Faustusa czy Wybrańca. James Joyce czy Alain Robbe-Grillet byliby już po drugiej stronie granicy.

Obserwowanie na żywo procesu tworzenia roli przez aktora o tak bogatej wyobraźni i takiej sile kreacyjnej jak Łomnicki musiało i musi być nadal zajęciem fascynującym. Zwłaszcza jeśli chodzi o rolę w jakiś sposób przełomową, otwierającą nowe możliwości scenicznej egzystencji. Raz tylko udało mi się widzieć Łomnickiego w długim akcie tworzenia, trwało to sześć tygodni, grał wówczas Petrucchia w telewizyjnym Poskromieniu złośnicy u Zygmunta Hübnera. Ale nie była to rola szczególnie znacząca w aktorskim życiorysie Łomnickiego, być może dlatego, że tak odległa od głównego nurtu zainteresowań życiowych i artystycznych aktora. Nikt jednak nie jest w stanie wejrzeć naprawdę w duszę i umysł artysty podczas procesu tworzenia. Metody, sposoby pracy są nawet dla kolegów ze sceny tajemnicą. Ujawnić je może tylko aktor odważny i świadomy.

Publiczna o nich opowieść nie jest rzeczą prostą, zwłaszcza, że nie istnieje żadna sprawdzona metodologia, a jedyną wyraźniej wydeptaną ścieżką są sentymentalno-impresyjne zwierzenia. Nic zatem nie przesadzam twierdząc, że autoanalizy ról Artura Ui w sztuce Brechta, Głumowa w Pamiętniku szubrawca Ostrowskiego, Prisypkina w Pluskwie Majakowskiego i Salierego w Amadeuszu Shaffera to szkice z poznawczego, teatrologicznego i literackiego punktu widzenia najzupełniej rewelacyjne. Łomnicki ze swobodą wytrawnego eseisty przechadza się pograniczami krytyki i psychologii twórczości, anegdotę splata z obserwacjami czysto warsztatowo-technicznymi, a pracę nad sensem roli rozpatruje w kontekstach rzeczywistości politycznej tudzież własnego samopoczucia. Teksty te powinny być lekturą obowiązkową na seminariach teatrologicznych, jeśli ich adepci nie chcą powtarzać starych błędów polonistycznych w ocenie fenomenu teatru. Zawiera się w nich także, jak we wszystkich rzetelnych dziełach sztuki pisarskiej, obraz społecznego tła; tu Polski lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Także Polski teatralnej.

Wizja polskiego teatru „jako takiego” w wydaniu Łomnickiego może być jednak nieco myląca. Jest to bowiem opis z punktu widzenia sukcesu. Trudno czynić z tego zarzut. Po prostu taki był punkt widzenia, do którego autor miał niezbywalne prawo. Obracał się przecież wśród największych aktorów, największych reżyserów. Ma na swoim koncie kilka, co najmniej ról, które przeszły do historii współczesnego teatru europejskiego. Był, jak wiemy, rektorem szkoły teatralnej. A także politykiem, która to kariera przyniosła mu w życiu tyleż zapewne satysfakcji, co rozczarowań i upokorzeń. Niedopowiedziane czasem okruchy tych wzlotów i upadków spotkamy gdzieniegdzie na kartach Spotkań teatralnych.

Polski teatr nadal wydaje mu się piękny, ważny i wielki. Nie wiem, czy i dziś, w roku 1985, podzielałby bez zastrzeżeń tę opinię. Ostatnie o nim słowa napisał cztery lata temu, a wiadomo, jak zdumiewająco szybko płynie czas dla teatru.

Mimo wszystko wolałbym, żeby ją podtrzymywał. Nawet wbrew podejrzeniom o nieuleczalny, także wobec faktów, optymizm. Ktoś musi przecież jeszcze wierzyć, że to wszystko nadal ma sens, że jest piękne, mądre i godne. Jeśli Łomnicki, niegdyś pierwsza gwiazda scen, ekranów i salonów, laureat nagród państwowych i pupil krytyki, były członek KC, były rektor i dyrektor, zaprzyjaźniony z Jeanne Moreau, Lindsay Andersonem i Lee Marvinem, dziś bez funkcji, stanowisk i ról prawie, właściwie samotny jak starzejący się słoń na ruchliwej pustyni życia — nie zwątpi w teatr i jego ludzkie posłannictwo, należy zdjąć kapelusze z głów. Oto jeden z dziesięciu sprawiedliwych, którzy mogą zbawić Sodomę.

Dialog 5/1985

 
 
 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

powrót do str. ogólnej fragmentów

PATRONAT
MEDIALNY