Okładka -- Przeżyłam Oświęcim -- nowe rozszerzone, ilustrowane wydanie 2011   POWIEDZ MI, JAK SIĘ NAZYWAM

Julia Pańków

O książce
Recenzje
Fragmenty
Zdjęcia
Ż
yciorys
Zamówienia

Powrót do str. gł.

 

 

To był koktajl jakich wiele: dygnitarze, artyści, warszawska elita. Krystyna przyszła jak zwykle spóźniona. Podochoceni goście opowiadali sobie anegdotki.

— Wyobraźcie sobie państwo, że przechodziłem mostem nad gettem i zobaczyłem dziecko, które chciało skoczyć z mostu, i ja w ostatniej chwili je uratowałem. Nagle pojawił się żandarm niemiecki, z karabinem wycelowanym we mnie i mówi: albo rzucisz to dziecko z mostu, albo ja zastrzelę was oboje. No proszę państwa, co byście państwo zrobili?

Krystyna natychmiast przerywa: to jest absolutna bzdura, nie można wiedzieć, co byśmy zrobili. Wie co mówi. Sama przeżyła dwa lata w warszawskim getcie. Sama także musiała wybrać. Teraz postanowiła napisać o tym książkę. Prawie dwadzieścia lat wcześniej wydała pierwszą — „Przeżyłam Oświęcim”, która została przetłumaczona na kilkanaście języków, w Polsce stała się lekturą szkolną. Autorka nazywa się Krystyna Żywulska, jej mąż — Leon Andrzejewski, matka — Stanisława Kozłowska, ojciec został pochowany jako pan Wiśniewski. Żadne z tych nazwisk nie jest prawdziwe. Przed wojną Krystyna mieszkała w Łodzi i nazywała się Sonia Landau.

 

— Po co się demaskujesz? — pytała koleżanka.

— Bo to jest najważniejszy rozdział w moim życiu.

— Pomyśl chociaż o dzieciach.

 

— Ona pisała tę książkę z wielkiego poczucia winy wobec ojca — uważa syn, Tadeusz Andrzejewski — przedstawiła nagie fakty. Nie upiększała nikogo, zwłaszcza siebie.

Pisała po to, żeby odpowiedzieć sobie, jak mogła zostawić ojca. I żeby jej nie zadawano takich pytań. Ale nie wszyscy to zrozumieli. Do końca życia nie uwolniła się od oskarżeń. Nauczyła się odpowiadać pytaniem:

— A pan by nie zostawił?

— Nie — odpowiadano bez chwili wahania.

 

1.

— Miałam nadzieję, że ma odstające uszy, jest zezowata albo głupia. Bo że podoba się chłopcom — nie znaczy, że jest inteligentna — opowiada Stefania Grodzieńska.

Lata dwudzieste, Łódź. O uczennicach gimnazjum mówi się „dziewczynki”. Dziewczynki znają się tylko z opowiadań chłopców. Sonia jest królową swojego gimnazjum, a Stefa swojego. Kiedy Stefa słyszy o Sonii, ucina rozmowę:

— Tak, podobno bardzo ładna.

Potem okaże się, że słyszały o sobie to samo i reagowały tak samo. Okaże się też, że różnica wieku między nimi wynosi jeden dzień i co roku w ten dzień Sonia będzie musiała mówić do Stefy „proszę pani”. Będą miały kilkadziesiąt lat, żeby to wszystko omówić. Kilkadziesiąt lat przyjaźni.

Stefa mieszka w Łodzi z dziadkami. Sukienki wybiera jej babcia, ale pozwala je przerabiać. Dziewczynka pracowicie haftuje białe mankiety i kołnierzyk. Na przyjęciu u kolegi zdejmuje płaszcz, staje przed lustrem i przypina kołnierzyk do sukienki. Tak ją zobaczy Sonia. Patrzą na siebie nie kryjąc ciekawości i wiedzą już, że zostaną przyjaciółkami. To Stefania przerobi jej imię na „Zosia”.

Z tego pierwszego spotkania Sonia zapamięta przede wszystkim te mankiety i kołnierzyk, które z szarej myszki uczyniły damę.

Stefa zapamięta niebywały urok swojej rywalki i burzę mocnych jasnych włosów. Te włosy pozostaną piękne i mocne aż do końca:

— To dlatego, że przez dwa lata golono je na łyso — będzie żartować Sonia.

 

Sonia urodziła się w 1914 w Łodzi. Ojciec pochodzi z Rygi, matka z miejscowości Wysokie Litewskie. Matka jest akuszerką. Nie pozwala sobie na wakacje, bo w każdej chwili któraś z sąsiadek może zacząć rodzić. Ale jest dumna, że co roku może posłać córki na letnisko nad Świdrem. I że z własnych pieniędzy kupiła do domu pianino. Czasami we trójkę muzykują: Sonia przy pianinie, ojciec na mandolinie, matka śpiewa. Młodsza o osiem lat siostra Basia nie uczestniczy w tej scenie. Potem już zawsze będzie miała pretensję, że jest mniej kochana. Sonia uważa się za komunistkę. Oznacza to, że imponują jej koledzy, którzy siedzą za sprawę, i że nosi oklapnięte pończochy. Jedwabne pończochy są dla burżujów. Kiedy Bolek Umański, pierwszy narzeczony, przynosi jej trzy pary jedwabnych pończoch, nie chce ich włożyć.

— Tylko zobacz, jak będą wyglądały — namawia Bolek.

— O cholera — ogląda swoje nogi Zosia. — Trudno być komunistką, gdy ma się takie ładne nogi.

 

Wybuch wojny zastaje ją w Orłowie pod Warszawą. W tym czasie studiuje prawo w Warszawie, a pracuje w kancelariach w Łodzi. Latem 39 roku jest na wakacjach u narzeczonego. Natana poznała zimą, na dancingu w Zakopanem. Właściwie nie ją chciał poprosić do tańca, ale upatrzoną partnerkę poprosił ktoś inny. W tańcu Sonia wypomina mu, że poprosił ją nawet nie widząc twarzy.

— Ale teraz widzę pani twarz — żartuje Natan przy każdym kolejnym tańcu. Następnego dnia przenosi się do jej hotelu.

We wrześniu Natana biorą do wojska. Sonia wraca do Łodzi, do rodziców. Kiedy Niemcy przyłączają Łódź do Rzeszy, rodzina Landau wyjeżdża do Warszawy. Bolek w tym czasie siedzi już we Lwowie — wyjechał, gdy zaczęły się represje wobec Żydów. Pewnego dnia Sonia idzie do dentysty. Dentystka to ciotka Bolka. Nagle zjawia się sam Bolek. Narażając życie przedostał się przez granicę radziecko — niemiecką, żeby zabrać ją do Lwowa.

We Lwowie trzaskające mrozy, Bolek z Sonią śpią w wąskim łóżku, w wynajętym pokoju. Bolek wstaje o czwartej rano — pracuje jako kierowca. Sonia znajduje pracę w księgarni.

Tam odnajduje ją brat Natana. Natan przysłał go z Warszawy limuzyną. Proponuje wyjazd do Kobe w Japonii. Bilety załatwił za ciężkie pieniądze. Sonia prosi o czas do namysłu. Całą noc nie śpi, leżąc na wąskim łóżku obok nieświadomego niczego Bolka. Rano podejmie decyzję:

— Bolek sam po mnie przyjechał, ryzykując życiem, a ty przysłałeś brata — każe przekazać Natanowi.

Po latach Sonia spróbuje się dowiedzieć, co się stało z Natanem. Wynajdzie jego adres, gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Poprosi koleżankę wybierającą się do Nowego Jorku, żeby zadzwoniła. Telefon odbierze żona:

— Pozdrowienia od Sonii? Sonia nie żyje. Niech pani mu nie wspomina. Ja mam troje dzieci. On jest ze mną, ale powiedział, że jak tylko Sonia się pojawi, on do niej wróci.

Miała rację — Sonia już nie żyła. Żyła Krystyna Żywulska.

 

Kiedy do Lwowa wkraczają Niemcy, gospodarze domu każą się wynosić Sonii i Bolkowi. Przez pewien czas ukrywają się u sąsiadów, w końcu decydują się wrócić do Warszawy. Znajoma obiecuje ich przeszmuglować: wprowadza ich na dworzec jako kolumnę dwudziestu „Żydów do pracy”. Pokazuje przepustkę i wyciąga rękę w hitlerowskim pozdrowieniu. Wpuszczają ich do pociągu ale po chwili pada komenda „Alles zivilen raus!”. Sonia rozgląda się bezradnie po przedziale pełnym żołnierzy Wermachtu. Żołnierze błyskawicznie robią jej miejsce pod ławką i zakrywają nogami. Przed wyjściem z pociągu w Warszawie podchodzi do niemieckiego oficera i zagaduje go. Udając jego znajomą wychodzi bezpiecznie z pociągu. Na dworcu okazuje się, że podobnie postąpił Bolek. Z całej dwudziestki tylko im udało się dojechać. W Warszawie właśnie trwa zamykanie getta. Sonia próbuje znaleźć schronienie po aryjskiej stronie. Odwiedza znajomych. Nie udaje się. Razem z rodziną i Bolkiem wprowadza się do pokoju w sublokatorskim mieszkaniu przy ulicy Ogrodowej.

 

2.

W getcie matka codziennie stawia na kuchence garnek. Od dawna nie ma nic, co mogłaby do niego wrzucić. Gotuje pustą wodę. Codziennie od nowa zagląda do pustych szafek. Wyciera kurze na półkach, zamiata. Sonia zatytułuje swoją książkę o tych czasach Pusta woda.

Na razie leży na otomanie i myśli, ze powinna znaleźć pracę. Od wielu tygodni są głodni: matka, ojciec, ona i Bolek. Ale mija kolejny dzień, a ona nie ma siły wstać. Wie, że wieczorem przyjdzie Bolek i przyniesie chleb. Ojciec położy go na talerzu i przekroi na równe cztery części. Bolek jeździ na wynajętej rykszy. Klienci lubią go, bo opowiada dowcipy. Klienci szybko się nudzą, więc codziennie musi być nowy dowcip. Dowcip musi być aktualny, przedwojenne nikogo nie śmieszą. Getto śmieje się z własnego losu, żarty są najczęściej o umieraniu.

 

W końcu Sonia decyduje się wstać. Znajduje pracę jako kelnerka. Restauracja jest blisko muru, przychodzą do niej szmuglerzy i handlarze. Każdego wieczoru właściciel wręcza jej zapłatę — porcję chleba. Właściciel żąda też, żeby chodziła z klientami do bocznego pokoju. Wykręca się: w zamian będzie śpiewać dla gości. Śpiewa głosem cienkim od głodu. Prawie jej nie słychać w gwarze rozmów. Przez kilka tygodni to ona przynosi wieczorem chleb. Przez kilka tygodni to na nią czeka troje wygłodzonych bliskich. Bolek stracił pracę u rikszarza. Nie musi już szukać nowych dowcipów. Sonia też straci prace, gdy właściciel zażąda, by poszła z klientem do bocznego pokoju. Ale przedtem się naje — mięsem za pieniądze klienta.

 

1942 rok, akcja na ulicy Ogrodowej. Wszyscy lokatorzy z mieszkania chowają się do łazienki. Bolek zasuwa za nimi drzwi ogromnym wieszakiem. Stoją wstrzymując oddech, słuchają krzyków i walenia kolbami w drzwi. Po paru godzinach czekania kroki oddalają się — akcja przenosi się do innego domu, na inną ulicę. Po Bolku ani śladu. Przypuszczają, że nie krzyczał, żeby nie dać poznać, że go złapali. Ze wszystkich ukrytych w łazience wojnę przeżyje tylko Sonia i jej matka.

Siostra Basia już dawno ukrywa się po aryjskiej stronie. Zdecydowała się na to w chwili, kiedy w pociągu jadącym z Lublina mijała Bełżec. Nie rozumiała, dlaczego ludzie zamykają okna, przykładają chusteczki do nosa. W końcu zrozumiała — to był swąd palonych ludzi. Nikt z rodziny ani z przyjaciół nie uwierzył w jej słowa.

Po akcji w getcie Zosia uwierzyła. Tego dnia postanawia uciec.

„W naszym pokoju mówię do matki:

— O godzinie trzeciej stoi na bramie przekupiony żandarm. On nas przepuści. Załatwiłam to jeszcze wczoraj przez znajomego policjanta. Ubieraj się. Wychodzimy.

Mama patrzy na mnie.

— Co włożyć? — pyta.

— Płaszcz. Jest ciepło. Ale potem się przyda. Opaskę trzeba zdjąć. Wyjdziemy stąd bez opasek.

Matka sięga drżącą ręką po nożyczki. Przecina nitki wiążące opaskę z rękawem.

Ojciec siedzi przy stole. Na szczęście, odwrócony do nas tyłem. Milczy.

Ojca zabrać nie mogę. Utyka. Nie potrafi iść szybko. Gdyby udało się przejść, po tamtej stronie zostanie natychmiast rozpoznany — jest mężczyzną. Nie mogę zabrać ojca.

— Co z nią zrobić? — przerywa ciszę matka.

— Z kim?

— Co należy zrobić z opaską, kiedy się wychodzi?

— Wyrzucić. Nie będzie nam już potrzebna.

Jest zdumiona moją nieoczekiwaną żywotnością.

— Naprawdę? Sądzisz, że nie będzie nam już potrzebna?

— Nie. Nigdy.

Muszę być bezwzględna. Inaczej nie dokonam niczego.

— A ojciec? — pyta mama.

Nareszcie. Dobrze, że spytała. Będę to miała poza sobą.

— Nie może iść, ponieważ zaszkodzi sobie i nam. Ojciec chyba rozumie.

Najstraszniejsze zostało powiedziane.

Teraz tylko wyjść stąd czym prędzej. Jeśli rzuci choć jedno słowo lub spojrzy — zabraknie jej odwagi...”

 

Matka nigdy się nie dowie, że przekupiony żandarm nie istniał. Decyzja o wyjściu przez bramę to była decyzja o samobójstwie, tyle że nie dokonanym własnymi rękami. Na wielu ulicach getta toczy się akcja — esesmani wyganiają ludzi z domów i ładują ich na ciężarówki. Przy bramie stoją Niemcy nie zatrudnieni w getcie, przyszli popatrzeć na akcję. Sonia prowadzi matkę środkiem jezdni, udając pewność. Marzy tylko o jednym: żeby strzelili najpierw do niej, żeby nie widzieć śmierci matki.

Żandarmowi przy bramie pokazuje bezwartościowy dokument: legitymacje uprawniającą do jazdy tramwajem konnym w getcie.

Żandarm pozwala im wyjść.

Z tyłu dobiega krzyk, gapiący się esesmani wspinają się na palce, żeby lepiej widzieć. Pada strzał. Nie odwracają się, zostawiają getto za plecami.

Jest niedziela, 26 sierpnia, 1942 rok. Aryjska, ciepła, nudna niedziela.

 

Nie wie, co będzie dalej, bo nie wierzyła, że przekroczą bramę. Ale przed matką udaje, że działa według planu. Matka wierzy w nią ślepo. Obie są tak blade i chude, że nietrudno zgadnąć, skąd wyszły. Córka wymyśla, że będą udawały znajome ze szpitala. Matka dzielnie odgrywa rolę, a potem pyta:

— Ja dobrze powiedziałam?

Sonia przypomina sobie o ostatnim telefonie siostry — że czeka na nie codziennie o szesnastej na rogu Mickiewicza i Placu Wilsona. Wsiadają do tramwaju, cudem spotykają siostrę. Pierwszą noc spędzą w złodziejskiej melinie na Hożej, ale i ten lokal wkrótce jest „spalony”.

Idzie pod adres firmy, o której wspominał jej Bolek. Przyjmuje ją młody człowiek, Franek. Sonia nie ma już siły udawać, wyjawia mu prawdę. Przerzuca na niego ciężar decydowania o sobie i o matce. Franek daje im pieniądze, pomaga zorganizować mieszkanie, kupuje niezbędne rzeczy.

Obie uciekinierki z getta traktują go jak wyrocznię:

„ — Bardzo cię proszę, powiedz, jak ja się nazywam. — mówi matka

Widząc moją konsternację, dodała:

— Zapytaj Franka. On będzie wiedział.

— Nazwisko powinno być popularne i nie zwracające uwagi. Nazywasz się Kowalska. Janina Kowalska. Matka może sobie dobrać imię dowolne. Powiedzmy Kowalska Aurelia. Ładnie, prawda?”

„Zapytaj Franka” — mówi matka do córki i przez parę dni Franek decyduje o wszystkim. Matka pyta go, czy jutro też będzie obiad i czy może dosypać sobie cukru do herbaty. Franek uczy je reguł konspiracji, ale przede wszystkim daje lekcje „prawidłowego myślenia”. Każe im się najeść, opalić, patrzeć prosto w oczy: „Dziwię się, że do tej pory cię nie złapali, z twoim zaszczutym wzrokiem”.

Matkę instalują w pokoju wynajętym w Zagościńcu pod Warszawą. To miejsce staje się ich tymczasowym domem: sprowadza się tu także Basia, a Sonia przyjeżdża na niedzielę. Pewnego dnia Franek przyprowadza im ojca. Po ich ucieczce z getta ojciec skakał z okna, ale się nie zabił. Gdy już szedł w stronę strażnika, czekając na śmierć, jakaś zakonnica wzięła go pod rękę i wyprowadziła przez bramę. Pod nazwiskiem Wiśniewski przeżyje do końca wojny. Zginie od zabłąkanej kuli już po wyzwoleniu. Równie niespodziewanie zjawia się w Zagościńcu Bolek. Po tym, jak w czasie akcji na Ogrodowej zasunął ich kryjówkę wieszakiem, uciekł z mieszkania i dachami przedostał się na inną ulicę.

 

Kiedy nauczyła się już patrzeć prosto w oczy i na pytanie o pochodzenie odpowiadać z oburzeniem „Jak pan śmie”, zaczęła pomagać innym. Nagle jedno słowo zasłyszane w getcie okazało się decydujące. Znajomy stamtąd rzucił kiedyś: — wiesz, my mamy domy na Jaśminowej, tam jest taka miła dozorczyni. Poszła tam: dozorczyni, Zofia Czerwińska, stała się jej najbliższą przyjaciółką. Wspólnie organizowały fałszywe dokumenty, kenkarty. Stały się znanym w konspiracji duetem: Blond Zosia i Czarna Zosia. Pomagały Polakom, Żydom a nawet jednemu Niemcowi. Pan Schulz zakochał się w Żydówce i postanowił ją uratować. Przez pewien czas ukrywał się na fałszywych papierach. Został zdemaskowany i powieszony w 1943. Między innymi z jego powodu gestapo od dawna poszukiwało obu Zoś. Czarną Zosię aresztują jako pierwszą. Blond Zosia sama zgłosi się na Gestapo, wpadnie w sprytnie zaaranżowaną pułapkę. Zosie spotkają się na Szucha — na krótką chwilę, którą Blond Zosia wykorzysta, żeby powiedzieć, jakie bzdury wymyśliła na przesłuchaniu i że nazywa się teraz Krystyna Żywulska. Odtąd będą już razem: na Pawiaku, w transporcie, na jednej koi w Oświęcimiu. Rozdzieli je dopiero tyfus i rewir.

Przed aresztowaniem Sonia zmienia co parę tygodni nazwiska, adresy, dokumenty. Nosi okulary, peruki, udaje jąkanie. Ma przy sobie notesik z pewnymi adresami. Któregoś dnia błąka się po ulicach Pragi, usiłując zgubić szpicla. Zbliża się godzina policyjna. Bez wahania idzie pod najbliższy z adresów. Otwiera jej kobieta w szlafroku, Żydówka z getta, której z Czarną Zosią załatwiły papiery. Sonia mija ją i wchodzi do pokoju. W łóżku leży Bolek. Próbuje się tłumaczyć, ale ona się wścieka: — chodzi mi o życie, a nie o wasze głupie romanse. Tę noc spędza na łóżku, Bolek śpi na fotelu. Niewiele wie o tej kobiecie: tyle, że nazywa się Eda i jest bardzo piękna.

 

3.

— Wiesz jak wyglądają te koje obozowe? Myśmy były na tej dolnej, jak do trumny się wchodziło, w ogóle nie można było podnieść głowy, bo się stukało. I myśmy tak leżały przywarte do siebie. Moje myśli tylko krążyły jak ukraść dla Zosi majtki ciepłe, które są odwszone — mówiła Krystyna w rozmowie z Barbarą Engelking po latach, w Niemczech.

Elżbieta Pawłowska, dziś znana łódzka lekarka, zauważyła obie Zosie jeszcze na Pawiaku. Dla koleżanek z Pawiaka były już Zosią i Krysią. Wymieniły parę słów, w tzw. kąciku — więziennej ubikacji. Zapamiętała, że były piękne — jedna czarna, druga blondynka. Nie można było oderwać od nich oczu. I obie potrafiły żartować, nawet w Oświęcimiu. Z Elżbieta poznały się lepiej w transporcie. Było ich z Pawiaka 207, obóz przeżyło 7, w tym Krystyna i Elżbieta. Po odwszeniu i obcięciu włosów dziewczyny patrzyły jedna na drugą i nie mogły powstrzymać śmiechu:

— Jak ty wyglądasz, no jak ty wyglądasz!

Ogolone i w identycznych niedopasowanych pasiakach wszystkie wyglądały tak samo.

— Dla mnie nawet ogolona Krysia i tak była piękna. Mogła założyć na siebie worek, a i tak wszyscy ją zauważali — wspomina Pawłowska.

Dziewczyny, które znały się z Pawiaka, trzymają się razem. W jakiś czas po przyjeździe do Oświęcimia sensacja: Elżbieta dostaje paczkę. Żeby dostać paczkę, trzeba bliskim podać numer, a pierwszy list można napisać dopiero po miesiącu. Przyjaciele Elżbiety nie wiedzieli, w jakim jest obozie, ale rozesłali paczki do wszystkich. W pudełku jest trochę cukru, soli, czosnek, bochenek chleba. Paczka szła tak długo, że chleb spleśniał. Mimo to jedzą go ze smakiem. Elżunia daje po kawałku wszystkim koleżankom.

 — Potem przy każdej okazji Krysia żartowała: Nigdy ci nie zapomnę tego spleśniałego chleba – za co mam ci być wdzięczna, za ten spleśniały chleb? — opowiada Elżbieta Pawłowska.

Jednak była wdzięczna — Elżbieta Pawłowska do dziś pamięta smak jabłka, które Krysia przyniosła jej na rewir:

— To było takie wielkie czerwone jabłko. Czy pani wie, co w Oświęcimiu znaczyło jabłko?

 

Apele trwają czasem po kilka godzin, zaczynają się, gdy jeszcze jest ciemno. Jest tak zimno, że kobiety sikają sobie na nogi, żeby przez chwilę się ogrzać. Krystyna układa wiersze. Nie pisze, bo nie wolno zapisywać. Powtarza koleżankom, niektóre uczą się na pamięć, przekazują innym. Deklamują sobie na kojach i w ustępie. Najbardziej znany jest wiersz „Wymarsz przez bramę”, który mają śpiewać w dniu wyzwolenia. Te wiersze uratują jej życie. Zauroczona nimi Wala Kostecka, funkcyjna, zaopiekuje się autorką. Gdy Krystyna zachoruje na tyfus, Wala przyniesie jej zastrzyk nasercowy, jedyny, jaki jest w obozie. Kiedy oprzytomnieje po dziesięciu dniach choroby, jest wściekła, że przeżyła. Woli umrzeć niż bać się, że ją zdemaskują jako Żydówkę. Boi się spytać o Czarną Zosię. Na tyfus umrą prawie wszystkie koleżanki z Pawiaka, także Zosia.

Pewnego dnia więźniarki proszą Krystynę, żeby napisała obozową modlitwę.

— Nie trzeba pisać. Już jest.

Klęka pod oknem baraku i zaczyna recytować:

„niebo nad nami rozpal w łunę

uderz nam w serca złotym dzwonem,

otwórz nam Polskę jak piorunem

otwierasz niebo zachmurzone”

Fragment „Kwiatów polskich” Tuwima powtarza odtąd codziennie cały barak.

Parę lat po wojnie Krystyna odbierze telefon:

— Mówi Tuwim.

— Bolek, nie wygłupiaj się.

— To naprawdę Tuwim, pani Krystyno.

Okazało się, że jej książka zrobiła na poecie ogromne wrażenie. W Oświęcimiu umarła jego matka i on chciał o tym rozmawiać. Żona się denerwowała: te rozmowy mu szkodzą. Ale zapraszał Krystynę często, miał wciąż nowe pytania.

Któregoś dnia zapytał:

— Masz kochanka?

— Nie mam

— Szkoda — takie ciało nie powinno leżeć odłogiem.

 

Ledwie może ustać na nogach po tyfusie, kiedy przenoszą ją do Brzezinek. Znów dzięki protekcji Wali. Effektenkammer to biuro, zajmuje się rejestracją nowo przybyłych i przechowywaniem depozytów. Pracuje w nim 60 kobiet — elita obozu. Trafić tam, to jakby wygrać los na loterii. Pracuje się pod dachem. Gdy w całym obozie szaleje głód, tutaj je się do syta. Są ubrania po zagazowanych Żydach. Śpi się w mniejszym baraku, z normalnymi oknami, w pościeli. Każda oddzielnie, na łóżkach z siennikami. Włosy odrastają, nosi się cywilne ubrania. W Birkenau nie ma wielogodzinnych apeli, nie ma selekcji. Ale wszyscy w Birkenau wiedzą, że są przeznaczeni na śmierć. Pracują zbyt blisko krematorium, widzą zbyt dużo. Między katami a ofiarami toczy się gra: więźniowie wiedzą, że są skazani, ale Niemcy wiedzą, że oni wiedzą. Kiedy mężczyźni z Sonderkomando (obsługa krematorium) zostają wezwani do transportu, domyślają się, co to znaczy. Postanawiają się zbuntować. Idą do Oświęcimia ze śpiewem na ustach. Niemcy każą im wejść do zwykłego baraku po bieliznę. Wchodzą żartując. Od zewnątrz zamykają się okna i wpuszczony zostaje gaz.

 

 „Uważam, że nie powinno się nosić koszul po zagazowanych” – mówi Krystyna, ale koleżanka przekonuje, że inaczej te koszule trafią do stęsknionych narzeczonych esesmanów. Za jakiś czas wszystkie z Effektemkammer mają po jedwabnej koszuli nocnej po węgierskich Żydówkach. Co niedziela zdejmują fartuchy i urządzają makabryczne pokazy mody. Każda prezentuje nowe zdobycze — suknie najlepszych krawców z Wiednia, Paryża, Aten.

Wszyscy w Birkenau wiedzą, kiedy przyjdą transporty do gazu. Kapo uprzedza je, że szef będzie w tym czasie sprawdzał, czy nie patrzą przez okna. Ale i tak patrzą: „Ponieważ moje miejsce było przy oknie, widziałam wszystkich i wszystko. Wpatrywałam się w każdą twarz, chciałam wyczytać myśli, uczucia tych ludzi. I zrozumiałam, ze nie wiedzą.”

 

Przez cały sierpień 1944 ciężarówki zwożą drzewo, coraz więcej drzewa leży wzdłuż drogi. – To już na pewno dla nas – myślą wszyscy w Birkenau.

Gdy zbliża się front, Niemcy zacierają ślady – rozbierają krematorium, wysyłają do Buchenwaldu dokumenty. Dziewczyny z Effektenkammer mają teraz dużo pracy, uzupełniają dokumenty. Krystyna wypełnia listę swojego transportu. Przy każdym nazwisku musi postawić jedną literkę — „v” — (verstorben), czyli śmierć, „e” (entlassen), zwolnienie, lub ü (überstellung), czyli przeniesienie. Prawie wszystkie nazwiska swojego transportu zaznacza jako „v”. Myśli o Zosi, o tylu innych i obiecuje sobie, że ich nie zapomni.

 

„Paczkarnia rzadko przyjeżdżała. Aż przyszła wieść, że poczta Oświęcim już nie przyjmuje paczek. Tego dnia dostałam ostatnią olbrzymią paczkę od najwierniejszego, ukochanego przyjaciela. W paczce były cytryny.

— Że ten Bolek zawsze coś wytrzaśnie! – zachwyciła się Basia. – Jak to przyjemnie zjeść przed śmiercią taką cytrynę.”

W czasie ewakuacji Oświęcimia gnano je kilometrami w tzw. marszu śmierci. Krystyna nie miała już siły iść, gdy zobaczyła przewrócony wóz z sianem. Ukryła się w nim błyskawicznie, w momencie gdy strażnik patrzył w inną stronę. Po paru godzinach, kiedy transport przeszedł, uciekła do najbliższej wsi. Był 18 stycznia 1945 roku.

 

4.

Tadeusz Andrzejewski nie jest pewny prawdziwego nazwiska ojca. Wie, że zmienił je na żądanie Stalina. Prawdziwe nazwisko — Ajzen lub Ajzera raziło, gdy podpisywał ważne dokumenty UB. Tadeusz nie wie, kim byli i kiedy umarli rodzice ojca. Nie wie, w jakich okolicznościach zginęli w łódzkim getcie jego pierwsza żona i dziecko.

Leon był przyjacielem Sonii od wczesnego dzieciństwa. Jednym z tych, którzy w młodości siedzieli za sprawę. Zaczął komunizować, gdy miał czternaście lat. W więzieniu spędził w sumie dziewięć lat (Tadeusz twierdzi, że dwanaście). Co roku, gdy chciał przystąpić do matury, zostawał aresztowany. Dla Sonii był jednym z wielu adoratorów. Ona dla niego — największą miłością. Wymyślił sobie, że jeśli tylko oboje przeżyją wojnę, ożeni się z nią, nawet jeśli nie wygląda już tak, jak przed wojną. Wojnę spędził w Związku Radzieckim, w Polsce zjawił się jako bohater, pułkownik Armii Berlinga. Natychmiast zaangażował się w umacnianie władzy ludowej.

W tym samym czasie zjawił się u niej Bolek, jej pierwsza miłość, „najwierniejszy z przyjaciół”, Bolek, który w czasie akcji w getcie ukrył ich w łazience i zastawił wieszakiem, który do Oświęcimia przysłał jej cytryny. Przywiózł jej z Wiednia mamę, którą opiekował się, gdy Sonia była w obozie. Nie było jasne, z kim będzie: z Bolkiem czy z Leonem. Leon bardzo to przeżywał, mdlał w łazience. Bolek rozwiązał problem:

— Ja już byłem twoim mężem. Mnie nie zależy na tobie jako na kobiecie, ale zależy mi na mamie i na twoim domu, żebym mógł przychodzić, kiedy chcę.

Tego nie musiał mówić. Pozostał najbliższym przyjacielem ich obu.

— Byłam wtedy taka obojętna... myślałam tylko o tym, żeby mieć spokój i pisać książkę o Oświęcimiu — powie po latach Krystyna.

Leon zapewnił spokój: apartament, gosposia, samochód. W 1946 Krystyna wydaje książkę. W tym samym roku w styczniu rodzi syna. Daje mu na imię Jacek, na pamiątkę dziecka, które w getcie próbowała ocalić, ale wywieźli je i spalili w Oświęcimiu. Nie powinna była rodzić. Organizm miała wycieńczony po obozie. Nie wierzyła, ze donosi tę ciążę. Leon załatwił jej sanatorium w Kudowie, błotne kąpiele. Wróciła odrodzona. Wiele jej niedomagań przeszło na Jacka, który chorował prawie ciągle przez pierwsze dwanaście lat swego życia. Po dwóch latach Krystyna rodzi drugiego syna — Tadeusza. Wychowuje także Maćka, syna siostry. Maciek jest synem Basi i Mio, Jugosłowianina. Andrzejewscy biorą go do siebie, gdy choruje na dyzenterię, a Basia jest w Jugosławii. W tym czasie zaczyna się blokada między Polską a Jugosławią, i Basia nie może wrócić. Maciek zostaje na stałe.

 

Jej książka „Przeżyłam Oświęcim” była jednym z pierwszych świadectw obozowych. Nazwisko Żywulska zaistniało w Polsce i na świecie. Nie ma w książce ani jednej wzmianki o tym, że nie jest to prawdziwe nazwisko autorki.

— Pisałam jako Polka z Pawiaka. Byłam wtedy jeszcze przede wszystkim Polką z Pawiaka — mówiła po latach w rozmowie z Barbarą Engelking Boni.

— Myśmy się wychowywali na Oświęcimiu. Ja przeczytałem książkę mamy jak miałem siedem lat — opowiada syn Tadeusz.

Nie wszystko rozumiał. Czasami pytał: no i co, przeżyłaś? Pewne sprawy były w domu oczywiste: że nie ma żarówek pod sufitem, tylko kinkiety albo wielkie żyrandole, że mama nie może jechać pociągiem sypialnym, że nie potrafi oddychać, kiedy jest niskie niebo.

— Ale nie była typem kombatantki — podkreśla przy każdej okazji syn Jacek — nie umiała rozpamiętywać, nienawidzić. Lubiła śpiewać, żartować, dawać ludziom radość.

Oprócz nazwiska Sonia, dziedziczy także metrykę Krystyny Żywulskiej, odmładzając się w ten sposób o cztery lata. Nadmiar urodzin i imienin nie jest problemem, obchodzi wszystkie. Najważniejsze urodziny wymyśla sobie sama — to 18 stycznia, rocznica ucieczki z Oświęcimia. Rodzina obchodzi ten dzień jako Święto Słomy.

 

Dla Leona liczyły się trzy rzeczy: ojczyzna, partia, rodzina. Za wszystkie bez wahania oddałby życie. Za partię odsiedział swoje przed wojną, oddał jej młodość. Za ojczyznę walczył u boku Armii Czerwonej, nigdy nie stchórzył. Że rodzina jest ważna — oznaczało, że muszą jadać wspólnie obiady. Zbierali się więc w jadalnym willi na Zawrat. Ojciec, matka, trzech chłopców. Gosposia podawała obiad. Leon siedział podminowany, wszystko go denerwowało. Musztrował chłopców, choroby Jacka nazywał symulacją. Jacek nie wytrzymywał napięcia, uciekał, mówił, że w takich warunkach nie jest w stanie nic przełknąć. Wolał Bolka, Bolek brał go na spacery i pokazywał samochody. Po kłótni ojciec wybiegał z pokoju, za nim matka. Kłócili się przy zamkniętych drzwiach.

Pewnego lata rodzice są na wakacjach. Leon żąda, żeby Krystyna przebrała się na oficjalne przyjęcie. Wtedy wybucha:

— Przyjechałam tu żeby odpocząć, a nie żeby chodzić na twoje przyjęcia.

— Dobrze, robię to po raz ostatni, więcej nie jedziemy razem na wakacje.

 

W następnym mieszkaniu, na Chopina, Krystyna zajmuje oddzielny apartament. Ma własne wejście i łazienkę. Może się w nim zamknąć, kiedy chce pisać. W dużym mieszkaniu mieszkają chłopcy, we trzech w jednym pokoju, ojciec, babcia i gosposia z mężem.

— Mama chyba nigdy nie dowiedziała się, gdzie jest u nas kuchnia — śmieje się Tadeusz. Dzieci wyprowadza do szkoły babcia albo gosposia. Krystyna jeszcze śpi, lubi pracować w nocy. Pisuje piosenki, wiele z nich staje się przebojami:

— Miałam takie szczęście, że co napisałam jakąś głupotę, to zaraz śpiewała cała Polska.

Jej teksty, takie jak „Żyje się raz” rozsławiła Sława Przybylska. Z piosenek spływają tantiemy, Krystyna ma dużo pieniędzy. Pisze także zjadliwe felietony do Szpilek, monologi satyryczne dla aktorów. Wyśmiewa w nich rzeczywistość — partyjną nowomowę, zakłamane stosunki społeczne. W najcięższych czasach stalinowskich może sobie pozwolić na wiele — ma wszak męża w UB. Wydaje jej się, że może wszystko.

Jest gwiazdą towarzystwa, bywają u niej aktorzy i pisarze.

— Uważałam, że po tym co przeszłam, wszystko mi się należy. Mam piękne mieszkanie, ale mało mieszkałam w baraku? Dopiero w Niemczech zrozumiałam, jaki to był kretyński błąd w rozumowaniu — mówiła w rozmowie z Barbarą Engelking — Boni.

— Tylko dla ojca przywileje były sprawą wstydliwą. Nie po to poświęcił swoją młodość komunizmowi, żeby jedni ludzie mieli więcej niż inni — wspomina Tadeusz.

Pewnego dnia N, najsłynniejszy turecki poeta, daje chłopcom kolejkę elektryczną. Tadzio natychmiast ją rozstawia: kolejka zajmuje cały wielki pokój. Kiedy Leon wraca z pracy i widzi kolejkę, wścieka się:

— To nie jest zabawka dla jednego dziecka.

Tego samego dnia oddaje ją do przedszkola.

 

— Umyję mamie włosy — mówi Leon. Mama Krystyny krzywi się — nie ma siły się podnieść. Choruje już od wielu tygodni i wszyscy wiedzą, że nie ma szans. Leon przynosi miskę, zdejmuje poduszkę, delikatnie podnosi mamy głowę, myje jej gęste siwe włosy, spłukuje.

— Lepiej mama się czuje?

— Tak — uśmiecha się z wysiłkiem, żeby zrobić przyjemność.

Karmi ją zupą. Większość zupy się wylewa, ale ważne, że zje chociaż trochę. Przewija ją, czuwa w nocy.

— Nie podejrzewałam, że mężczyzna potrafi się tak cierpliwie opiekować. Stać go było na nieludzką cierpliwość — powie po latach Stefania Grodzieńska, która w czasie choroby mamy bywała u nich codziennie.

Mama jest niewierząca. Rodzina była zasymilowana, nie obchodziło się żydowskich świąt. Tuż przed śmiercią krzyczy: Jezus Maria Józef! Po chwili odwraca się do córki:

— Ja dobrze powiedziałam?

Pogrzeb na Powązkach. Krystyna stoi w czarnych okularach, zapłakana. Odsłaniają tablicę a tam napis: towarzyszka Stanisława Kozłowska. Krystyna ściska rękę Elżbiety Pawłowskiej:

— Wyobrażasz sobie, jak mama by się śmiała, gdyby zobaczyła ten napis...

 

Nie celowali w nią. Celowali w najbliższego człowieka. Do dziś dokładnie nie wiadomo, za co aresztowano Bolka.

— O tych sprawach nie mówiło się — wspomina Jacek Andrzejewski.

— W więzieniu też na pewno opowiadał dowcipy — mówi Stefania Grodzieńska.

Po wojnie Bolek był przez jakiś czas w Wiedniu, robił coś przy reparacjach wojennych. Dał się wplątać w jakąś sprawę, chodziło o kupno dolarów. Ktoś go sypnął, napuścił komisję z NIK-u.

— Miałam takie myśli, żeby zabić tego z NIK-u — mówiła Krystyna w rozmowie z Barbarą Engelking — Boni. Starała się go wyciągnąć przez znajomych, biegała po wszystkich dawnych kolegach męża. Nie mógł już pomóc Leon, do niedawna wszechwładny szef do spraw kontrwywiadu. Według oficjalnej wersji Bolek powiesił się w celi. Bolek, który tak kochał życie. Bolek, który w czasie akcji zasunął ich wieszakiem a potem przysyłał jej do Oświęcimia cytryny. Kiedy Krystyna dowiedziała się o jego śmierci, szalała. Poszła do kostnicy i wyła. Przez wiele dni nie odezwała się ani słowem. Był rok 1963. W powietrzu wisiała już retoryka marcowa.

 

5.

Dzwoni znajoma, aktorka żydowskiego teatru: jest tu młody człowiek z Niemiec, czytał twoją książkę, strasznie chce cię poznać. Krystyna jest sama z mamą i dziećmi. Leon jest na placówce w Moskwie, jako pełnomocnik do spraw pokojowego wykorzystania energii atomowej.

Thomas jest synem hitlerowskiego reżysera Veita Harlana. Jego najsłynniejszy film propagandowy — „Żyd Süss” — Krystyna oglądała w Oświęcimiu.

Wygląda jak wcielenie marzeń o aryjskiej rasie. Pyta o książkę. Nie zamierza wyjść, a ona gdzieś się spieszy:

— Niech pan sobie weźmie tę książkę — mówi, żeby się go pozbyć.

— Ale wtedy nie będę miał okazji, żeby przyjść do pani.

— Może pan przyjść, kiedy pan chce.

— O ile dobrze zrozumiałem, zostałem zaproszony na śniadanie.

Jest pierwsza w nocy parę dni później, kiedy dzwoni telefon. Krystyna leży już w łóżku. Thomas tłumaczy, że był właśnie w Teatrze Żydowskim na konferencji, przemawiał w imieniu Niemców i chciałby usłyszeć jej zdanie. Odpowiada, że nie będzie się dla niego ubierała. Przychodzi i zostaje w jej życiu na parę lat.

Grodzieńska wspomina, że Thomas zewnętrznie był fascynujący, jak aktor, ale z charakteru — zanim otworzy usta to już podrywa. Ale nie wtrącała się, widziała, że ze strony Krystyny to nie byle romans, ale historia, która zaważy na jej życiu.

Po pierwszym spotkaniu Krystyna zapytała Stefanię, co o nim sądzi.

— Wiesz, w dużym towarzystwie trudno sobie wyrobić zdanie o człowieku — wykręciła się Grodzieńska.

— Aha, to już wszystko rozumiem.

Nigdy już nie wróciły do tematu.

 

Krystyna kładzie się spać, mówi dobranoc Leonowi, dzieciom, mamie. Około północy wstaje, ubiera się, wsiada w samochód i jedzie aleją Wilanowską do Thomasa, do wynajętego mieszkania za ciężkimi kratami. Jest z nim do szóstej rano. Wraca do domu, kładzie się spać. W ten sposób spędza kilka miesięcy. Kryje swój romans nie ze względów obyczajowych — od lat jest z mężem w separacji — ale ze względów politycznych. Związek żony ubeka i syna hitlerowca to dla władz wymarzony materiał na proces.

 

W Oborach śpiewają słowiki, jest piękna noc majowa. Krystyna z Thomasem piszą wspólnie książkę.

— Zakładam się z tobą o wszystko, że ten esesman pracuje teraz u Siemensa — mówi Thomass.

Przy pomocy swoich niemieckich przyjaciół ustala, że tak jest rzeczywiście.

Jak na kochanków, dosyć oryginalnie spędzają noce: liczą, ile zarabiała fabryka IG Farben w ciągu dnia na darmowych robotnikach. Mają dostęp do akt, które od wojny leżały zamknięte na cztery spusty. Jest tam szczegółowy plan ludobójstwa — zapis sporu pomiędzy SS a Wermachtem. Dzięki kontaktom Thomassa badają też, co poszczególni esesmani robią po wojnie. Wpadają na trop ich związków z wywiadem — także enerdowskim i radzieckim.

Książka, nad która pracują, ma nazywać się „Czwarta Rzesza”. Ma pokazać, że zbrodniarze nie zostali rozliczeni, a darmowa praca dla Trzeciej Rzeszy stanowiła podstawę powojennego dobrobytu Niemiec. Patronuje jej wydawnictwo „Książka i wiedza” oraz włoski potentat i działacz lewicy Fertinelli.

Są przekonani, że to misja, że ta książka otworzy ludziom oczy.

Krystyna chce w ten sposób spełnić swą obietnicę daną Zosi i setkom koleżanek z transportu: „nie zapomnę.”.

Thomas chce odpokutować za filmy ojca.

Rano Krystyna wsiada w samochód i jedzie pobyć przez dwie godziny z dziećmi. W Oborach wzywają ją do telefonu

— Jakie majtki mam włożyć? — pyta Tadzio.

Chociaż w domu na Chopina mieszka jeszcze babcia i gosposia, chłopcy zostają oddani do internatu. Jacek wytrzyma w nim dwa miesiące. Tadzio jak zwykle dłużej.

— Nigdy nie miałem żalu do matki — powie po latach Tadeusz — kiedy była z nami, to była wielka radość. Rozpieszczała nas, co denerwowało ojca.

W Oborach Krystyna z Thomasem spędzą dwa lata. Książka nigdy nie zostanie wydana. Okazała się niewygodna, zbyt wiele spraw było jeszcze aktualnych. Z powodu książki zaczęli ich śledzić. Nie tylko ją — także rodzinę. Tadeusz pamięta, że kiedy wracał ze szkoły, jechał za nim samochód. Rozpoznawał już tych panów. Czasami jak padał deszcz, podchodził i mówił — nie wygłupiajcie się, podwieźcie przynajmniej.

 

Tadzio ma dziesięć lat, kiedy kolega w szkole mówi na niego „głupi Żydek”. „Sam jesteś głupi Żydek” — odpowiada, bo nie wie, co to znaczy. Tadzio ma siedemnaście lat a Jacek dziewiętnaście, kiedy wychodzi Pusta woda. Rozumuje:

— Skoro byłaś w getcie, to ty jesteś Żydówką?

— Tak

— A ojciec?

— Też

— To ja też jestem Żydem?

— Też.

Tadzio ma dziewiętnaście lat, kiedy postanawia powiedzieć o tym swojej dziewczynie — Iwonce. Idzie do niej na kolację. Mama Iwonki oświadcza, że do rodziny nie przyjmie Żyda ani Niemca. W tej chwili Tadzio postanawia wyjechać. 1 września 1969 roku wsiada w pociąg na zachód. Jacek już od miesiąca jest w Szwecji. Obaj mają przy sobie papier „posiadacz tego dokumentu nie jest obywatelem polskim”.

 

Ani Krystyna, ani Leon nie myślą ani przez chwilę o wyjeździe z Polski. Wielu przyjaciół odwraca się od nich, Leon traci dobre stanowisko. Krystynę ratuje jej jedyna broń: żart.

— Dzisiaj pada deszcz.

— To lepiej, czy gorzej dla Żydów?

Ale gdy okazuje się, że może już nigdy nie zobaczyć synów, bo nie wpuszczą ich do Polski, od razu się decyduje. Przyjaciele z Niemiec pomagają jej wyjechać do Düsseldorfu.

Leon nie chce uciekać z Polski, nie dostaje wizy do Niemiec. Z synem spotyka się w Berlinie Wschodnim — Tadeusz dostaje przepustkę na jeden dzień. Synowie proponują mu ucieczkę z Polski. Zdobywają fałszywa wizę, organizują wyjazd przez Jugosławię. Na spotkaniu w Berlinie Leon rezygnuje: nie ucieknie, musi wypić to piwo, którego nawarzył. Ma na myśli Polskę Ludowa, która nie wygląda tak, jak w jego marzeniach. Zostaje sam w Warszawie, w ciasnym mieszkanku przy Placu na Rozdrożu. Pod koniec życia kupi sobie suczkę, której Krystyna wymyśli imię: Lola. Ledwie się do niej przywiąże, suczkę ukradną. Umrze samotnie w szpitalu 18 stycznia 1978 roku, w dniu Święta Słomy. Tylko Tadzia wpuszczą do Polski na jego pogrzeb.

 

6.

Wiele lat później, kiedy mieszka już w Niemczech, Krystyna odnajduje w Londynie piękną Edę, z którą kiedyś zastała Bolka pod „bezpiecznym adresem”. Rozmawiają o dzieciach. Krystyna pokazuje jej zdjęcie Jacka. Jacek jest już dorosłym mężczyzną. Na tym zdjęciu nosi wąsy.

— Przecież to Bolek — mówi Eda i zaczyna płakać.

Krystyna zaczyna się zastanawiać; przypomina sobie, że kiedy Bolek przywiózł jej z Wiednia mamę, przyszedł do niej w nocy. Spała wtedy sama, położył się obok. Zastanawia się, czy mama wiedziała. Koleżanka Cyla jest tego pewna:

— Oczywiście, że mama wiedziała, przecież Jacek to absolutne odbicie Bolka, chodzi tak jak on, mówi tak jak on.

Wraca do Niemiec i bez żadnego przygotowania mówi o tym Jackowi. Potem za każdym razem, jak skądś wraca, Jacek pyta:

— I co, odkryłaś jeszcze jakiegoś mojego ojca?

 

Pierwsze mieszkanie w Niemczech Krystyna wynajmuje w domu publicznym. Takie jest najtańsze — mimo pomocy wielu osób nie wiedzie jej się dobrze.

— Ona tam robiła masę dobrej roboty — wspomina Elżbieta Pawłowska, która wiele razy odwiedzała przyjaciółkę w Niemczech — miała odczyty o Oświęcimiu, wieczory autorskie, była bardzo szanowana.

Na początku Krystyna nie wie, jak opowiadać Niemcom o Oświęcimiu. Postanawia przeczytać swoje wiersze:

„Tańcz, tańcz dziewczyno

władze ci każą, z przyjemną miną

są dziś w humorze panowie śmierci, tańcz...”

Na sali panuje absolutna cisza.

Od czasu do czasu otrzymuje przekaz pieniężny od nieznanego nadawcy.

Za którąś wizytą w Niemczech Elżbieta wybiera się z Krystyną na zakupy. Żywulska przymierza czarną elegancką spódnicę. Bardzo jej się podoba, już każe zapakować, ale rezygnuje:

— Muszę posłać pieniądze dla Dawida.

Dawid, syn Jacka, jest jej ostatnią wielką miłością. Poświęca mu całą swoją energię, której ma coraz mniej. Kładzie się coraz częściej w ciągu dnia. W czasie spaceru nagle łapie taksówkę i wraca do domu. Przy śniadaniu Elżbieta zauważa u niej dziwny odruch — gładzenie ręką po szyi. Postanawia nie wyjeżdżać, dopóki nie wyśle Krystyny na badania. Jako lekarka wie, co to może oznaczać. Jej najgorsze prognozy spełniają się: powiększony gruczoł na szyi oznacza białaczkę. Rozpoczyna się kilkuletnia choroba, liczne pobyty w klinice.

Kiedy jest już ciężko chora, kupuje dla Dawida farby. Otwiera pudełko i sama zaczyna malować. Spod jej ręki wychodzą smutne postacie, wirujące kształty, dziwne kwiaty. Malowanie jest dla niej ucieczką przed chorobą.

— Mama przez całe życie marzyła o malowaniu. Jej talent rozkwitł nagle, od razu ukształtowany — mówi syn Jacek, który sam jest malarzem i rzeźbiarzem.

 

Umiera na białaczkę w sierpniu 1992 roku. Na pogrzeb przyjeżdżają niemieccy znajomi, synowie z rodzinami, z Polski Elżbieta Pawłowska. Pogrzeb ma świecki, na cmentarzu komunalnym w Düsseldorfie.

Książka „Przeżyłam Oświęcim” miała w Polsce wiele wznowień i można ją kupić w sklepiku Muzeum w Oświęcimiu. Wiersze obozowe nigdy nie zostały wydane, ale Elżbieta Pawłowska do dziś pamięta „Wymarsz przez bramę”. Felietony Żywulskiej są zebrane w kilku tomikach i zapomniane. Jej piosenki interesują już tylko koneserów. Jej obrazy wystawiła w październiku krakowska Galeria. Synowie mają jedyny w rodzinie egzemplarz „Pustej wody”. Krystyna nie miała ani jednego. Prosiła wielu ludzi, ale od nikogo żadnego nie dostała.