O
książce
Recenzje
Fragmenty
Ilustracje
Zamówienia
Powrót
do str.gł.
|
Po dłuższej chwili, z barakowozu wyszedł i Uwe.
Na dworze było jeszcze ciemno, choć nie tak intensywnie. Od wschodu, na
niebie zdążył pojawić się już nieregularny, jasnoniebieski pasek.
Wyglądał jak wydarty z papieru. Uwe trząsł się z zimna. Karzeł kończył
zwijanie gumowego węża, z którego wyciekała na betonowe płyty strużka
wody. Przed oczami Uwego wyrosła prawdziwa latająca ryba. To silniki
wydawały z siebie ten tybetański dźwięk, tak głęboki i jednostajny, że
niemal można by przy nim medytować. Do włazu przystawione były metalowe,
nieco pordzewiałe schodki. Rdza była ogromnym utrapieniem w mieście z
powodu znacznego zasolenia powietrza. Starano się zabezpieczać wszystkie
metalowe przedmioty grubymi warstwami okrętowej farby, ale to nie
przynosiło szczególnych efektów. Ze stali nierdzewnej wykonane były
tylko statki powietrzne. Takie, jak ten, któremu teraz przyglądał się
Uwe. Zauważył, że w środku, w kabinie pilotów płonie miękkie, słabe
światełko, w którym można jednak dostrzec stojącą przy oknie teczkę i
termos. Karzeł skończył już zwijać gumowy wąż, który powiesił na
wystającym spomiędzy płyt, przerdzewiałym kranie, pod którym lśniła
spora kałuża. Skąd oni mają tyle wody? — pomyślał Uwe. Karzeł wyczuł na
sobie jego spojrzenie i zaczął iść tę stronę. Na rękach miał rękawiczki,
a pod kombinezonem lotniczy mundur i ciemnogranatowy krawat.
— Odlot za trzydzieści pięć minut. Maszyna musi się rozgrzać —
zakomunikował.
— Rozumiem. Można wejść do środka? — Uwe wskazał ruchem głowy na
samolot.
— Przepisy mówią o niezajmowaniu miejsc w modelu S-4 Dorsch na
dwadzieścia minut przed startem, przez cywilów. — Ostatnie słowo karzeł
wypowiedział niemal dużymi literami. — To kwestia bezpieczeństwa.
— Rozumiem — powtórzył Uwe, ale już z dużo większym respektem. Karzeł
nie był dla niego przypadkowym dziwakiem z pociągu, ale mundurowym
funkcjonariuszem, do którego niemal podświadomie miał zaufanie i czuł
coś w rodzaju uległego posłuszeństwa.
— Poczęstowałbym was papieroskiem, ale nie palę... — próbował zażartować
karzeł. — Ale jak wy macie, to palcie.
— Odzwyczajam się — skłamał Uwe.
Karzeł spojrzał na zegarek, po czym bez słowa zniknął za barakowozem.
Uwe chodził wokół maszyny. Przyglądał się wirującym łopatkom silnika,
chciał dostrzec coś jeszcze w ciemnych szybkach kabiny pilota, albo
wypatrzeć coś na horyzoncie, ale najważniejsze, że przestało mu być
zimno. Świt unosił się coraz szybciej. W końcu karzeł z chrzęstem
zamknął barakowóz na kłódkę, wyłączył pokrętłem w zardzewiałej szafce
elektrycznej trzy latarnie, które wyglądy teraz na tle nieba jak trzy
wypalone, ciemne zapałki, sprawdził kurek od kranu i podszedł do
metalowych schodków.
Zatrzymał się na trzecim stopniu i skinął na Uwego. Ten podbiegł,
myśląc, że zaraz wejdą do środka, lecz karzeł nie ruszył się ze swego
miejsca.
— Wasz dowód osobisty, obywatelu. Nie wiem, czy znacie przepisy
dotyczące latania...
Uwe zamarł i zaczął grzebać w kieszeniach marynarki w poszukiwaniu
dowodu. Cholera. — Pomyślał.
Karzeł wpatrywał się w otwarty dowód i miał zawiedzioną minę.
— Nie mówiliście nic, że jesteście chorzy psychicznie — powiedział w
końcu ze smutkiem. — Nie wiem, czy mogę was wpuścić na pokład. Takie są
przepisy... Regulamin... Co wam jest? Poważne coś?
— Depresja.
— Oj, to niedobrze... Cieszyć się trzeba. Popatrzcie wokoło, jak jest
ładnie.
— Jest bardzo ładnie — przyznał Uwe.
— No, widzicie... Leczycie się?
— Mam stosować okłady ze świbki morskiej.
— No, widzicie. Izba Higieny dba o was. Na chorobę morską kiedyś się
skarżyliście?
— Nie wiem, nie płynąłem nigdy statkiem, zanim to się stało. — Uwe
pokazał ruchem głowy na płyty, które były przecież kiedyś morskim dnem.
— No i co ja mam z wami zrobić... Ja zaraz muszę lecieć. — Karzeł
zmarszczył troskliwie czoło. — Zaczekajcie no tu chwilę.
Wbiegł po schodkach na pokład i zniknął wewnątrz statku. Po chwili Uwe
zobaczył jego głowę przez szybki kokpitu, jak rozmawia przez
najprawdziwszy ebonitowy telefon. Co gość... nawet telefon ma —
pomyślał.
|