O
książce
Recenzje
Fragmenty
Zdjęcia
Zamówienia
Powrót
do str.gł.
|
Droga do pracy składała się z malowniczych sekwencji: wodnej i agrarnej,
jak je nazywał. Najpierw jechał szutrową drogą wzdłuż rzeki. Co prawda
rzeki nie widział, toczyła swe ospałe wody poniżej, w niecce zalewowej,
skryta za wałem przeciwpowodziowym i ścianą dębów, których jakimś cudem
nikt nie wyciął i nie przerobił na parkiet. Czy to nie frajda przyjmować
gości na rozkawałkowanych świadkach historii? Choćby czkawek
patriotycznych? Choćby idiotycznej insurekcji? „A pod tą gruszką Tadeusz
Kościuszko załatwiał mały interes...” Wedle Boya. Czuł nieco podgniłą,
lecz miłą obecność wielkiej wody. Odkąd tu mieszka, jest jej częścią;
może spuścić łódkę i popłynąć. Następnie odbijał w bok i dojeżdżał do
drogi którejś tam klasy zimowego utrzymania. Okoliczności zmusiły go do
wynajęcia wieśniaka ze spychaczem. Ojcowie gminy krwi by utoczyli,
oddali córki, ale nie mieli forsy na odśnieżanie. Taki przybysz spadł im
z nieba. Od pierwszego wejrzenia uznali go za swego. Powiedział mu wójt,
chłopek doświadczony, mądry i prawdomówny: „Gdzie cepy obracają, tam się
wszyscy dobrze mają”. Pojąwszy w mig oryginalnie wyrażoną aluzję,
obdarował wójta kopertą. Wiedziony poprzez korytarze i zakamarki
urzędniczego ula znajomością ludzkiej natury, wyraził sympatię
sekretarzowi, bywałemu, obeznanemu z rozmaitymi subtelnościami. Powiadał
sekretarz: „Dobra orka, gnoju furka. Słabe oranie i pięć furek nie
stanie”. Złożył wyrazy gminnemu geodecie, usłyszał: „Na jednej łące,
panie, wół trawy patrzy, a bocian żaby”, uciął pogawędkę z gminnym
inspektorem ochrony środowiska, serdecznym i bezpośrednim bratem-łatą:
„Daj owieczce soli, na wszystko pozwoli”, zapewnił o swoim przywiązaniu
przewodniczącego rady gminy, nie nazbyt lotnego poczciwca, wyrażającego
się mętnie: „Maciek z Maryną najlepszą maszyną”. Nie zapomniał o mniej
ważnych działaczach samorządowych, ludziach prostych i otwartych,
zapewniających: „Wielkie świnie kupują kupcy, a małe głupcy”. Wyraził
uszanowanie liderom partii aktualnie nie uczestniczących w rządzeniu:
„Tak wyborcy, kurwy ich macie, chcieli”. Liderzy pilnie obserwowali
polityczny karciany stolik: „Będzie pogoda, jak się nie poleje z nieba
woda”. Nie pominął żadnego z ugrupowań lokalnej palety, czym zaskarbił
sobie wdzięczność. Kto wszystkim daje, ten od wszystkich bierze, kto
daje niektórym, w efekcie nie weźmie od nikogo. Rzucił grosz na szkołę,
na kościół, strażakom nie pożałował, rzucił tam, rzucił tu. Powiedział
mu na koniec uradowany wójt: „Jakie ziarno, taki snopek”. Mijał wielkie
topole z pokruszonymi, szarymi od chorób i deszczy konarami, rosnące na
skraju rozległych łąk, na których zbierały się bociany przed jesiennym
wylotem. W pewien pogodny dzień wczesnej jesieni płynął tymi właśnie,
nadrzecznymi łąkami pośród wysokich traw, darząc je pieszczotą spojrzeń
i palców. Na budowie domu-łodzi robotnicy prowadzili prace
przygotowawcze. Stękające kafary wbijały w ziemię stalowe rury, miano je
później wypełnić betonem. Spotkał się z inżynierami i architektami,
zdecydował o paru sprawach, zakazał ingerowania w rosnący opodal
zagajnik. Brzozy, buki, olchy, dęby, wyniosłe graby, leszczyna,
jarzębina, śliwy-mirabelki. W trawie leżały wielkie ilości
żółtoczerwonych, cierpkich owoców; gniły i pleśniały, rozkładały się i
wsiąkały w glebę. Zabronił zbierania owoców. Wydał kategoryczny zakaz
wstępowania do zagajnika pod jakimkolwiek pozorem, ostrzegł nadzór
budowlany i szefów spółki, że jeżeli choć jedna gałąź zostanie złamana,
zrywa kontrakt: „Wiecie, kto tam mieszka? Kto zgadnie?” Nie wiedzieli.
Nawet nie zaryzykowali postawić na jakiegoś zwierzaka. Wiadomo, jakie
tępaki pracują w tej branży. „Szukasz naprawdę twardego gościa? –
wyraził się Sylwek – co własnej matce wyrwie złote zęby i zastawi? Dzwoń
do firmy budowlanej.” „Wilgi, panowie, wilgi. Jest ich mało. Wytruliśmy
je. Nie ma powodu do dumy.” Pojawienie się hałastry robotników wypłoszy
ptaki. Życie jednej wilgi za śmierć dziesięciu tysięcy wołków zbożowych?
To się opłaca. A ilu robotników za jedną wilgę? Kierował nim przymus
zachowania substancji w stanie nienaruszonym. Z tych samych powodów nie
dał okolicznym kmieciom przywileju wstępu sianożętego na swoje grunta,
na których panoszyły się, niekoszone, trawa i rośliny łąkowe. Zostawił
inżynierów i majstrów drapiących się z konsternacji po karkach. Słońce,
zagajnik, wilgi, łąka, wszystko wokół zdawało się krzyczeć: „Tak, miły
Edmundzie, to twoje miejsce! Dziękujemy za opiekę! Jesteśmy tu dla
ciebie!” Otuliwszy się szczelniej płaszczem przysiadł na wzgórku
porosłym turzycą, obok krzewu głogu. Liczne owoce urokliwie czerwieniły
się w promieniach niskiego już słońca. Tuż przed okiem, na porwanej
pajęczynie zwisającej z kolca, chwiał się czarny pająk z grubym
brzuszkiem. Nieco dalej wiatr poruszał szerokim rozlewiskiem trzcin; ich
puszyste, szarobure czuby przypominały zajęczą sierść. Siedział plecami
do piaszczystej drogi, biegnącej kilkadziesiąt metrów dalej. W łagodny
szum traw, w delikatny szelest trzcin, w pojedyńcze okrzyki ptaków, w
jakąś natrętnie miłą melodię, którą nucił, może to była Księżycowa
rzeka, może Życie na różowo lub Biała gardenia, a może
splątał wszystkie te melodie w tęskną wstążkę i rzucił na wiatr, wdarła
się głośna rozmowa i śmiech. Drogą jechało lando zaprzężone w dwa kare
konie. Na koźle siedzieli młoda kobieta i starszy mężczyzna. Poirytowany
posłał obojgu pochmurne spojrzenie, po czym wrócił do kontemplowania
dojrzałej natury wyzbytej męczącej, młodzieńczej pasji lata. Usłyszał
okrzyk: „Hej, człowieku, nie odbieraj sobie życia!” Wstał pośpiesznie.
Powożący miał uniesioną dłoń i pozdrawiał Sobowskiego. „Co? Co za
pomysł?” Ze ściśniętym gardłem pomachał tym dwojgu. Machał, póki lando
nie zniknęło za pochyłością. Usłyszał jeszcze przywiane przez wiatr:
„Czy to warto? Powiedz, moja droga, czy to warto?” „Ja miałbym odebrać
sobie życie? Dlaczego?” Obejrzał się wokół, okręcił, spojrzał na trawę
pod stopami, na dłonie, spodziewał się znaleźć oznaki rezygnacji na tyle
widoczne, żeby opinia woźnicy była uprawniona, jego krzywdzący sąd
usprawiedliwiony. „Ja?” Powiódł wzrokiem po wielkiej przestrzeni,
uświadamiając sobie, że jest tu sam jak palec. „Czy pustka krajobrazu i
moja pojedyńczość wzięte razem, oznaczają rezygnację? Jeśli już
doszukiwać się czegoś na siłę, to czy nie mogą oznaczać zwykłego
zagubienia się? A może ja wybrałem samotność? Nie czuję się opuszczony.
Wolę obecność pająka i ptaków. W mądrym trudzie, w pożytku i
niezmienności zachowań tych drobnych stworzeń widać pocieszający sens,
którego nie widzę w ludzkich osiedlach. To ludzie każą ludziom odbierać
sobie życie. Przyroda nigdy tak nie rozczaruje.” Ciągle w drodze do
pracy mijał pastwiska z holenderskimi krowami odmiany mięsnej, mijał
pola, przeważnie słoneczniki uprawiane na olej, oraz kukurydzę na
płatki, mąkę i karmę. Setki hektarów żółtych słoneczników i najpierw
zielonej, potem zbrązowiałej kukurydzy. Były też i sady jabłoniowe.
Niskopienne, cienkie drzewka rodziły dorodne owoce nowych odmian.
Przedwojenny sadownik nie dałby za nie złamanego grosza. Pracowały nad
nimi zespoły genetyków przy pomocy mikroskopów. Sobowski nie lubił smaku
nowych jabłek, jak nie lubił wiotkich dziewczyn z gigantycznymi cyckami,
nad którymi pracowali lanceciarze. Mieszkał prawie na wsi. Zresztą, był
wnukiem i synem chłopów. Chamstwo zobowiązuje. Zastanawiało go, że myśl
o dziedziczonym chłopstwie nie była mu nieprzyjemna. Nie wypierał się
jej. Możliwe, że chłopstwo było tymi właściwymi drzwiami, które ominął.
W grze ze społeczeństwem wybrał ładniejsze. Po kilkunastu minutach w
znacznym stopniu odrealnionej obecności docierał do drogi
międzymiastowej prowadzącej do miasta od północnego wschodu i razem z
nią wpadał do ścieku, a z nim spływał do kloaki. Przy wyjeździe na
międzymiastową zatrzymywał się i uruchamiał telefony. Nie zdarzyło się,
żeby natychmiast któryś nie zadzwonił. Nigdy nie był sam. Tropiony,
wypatrywany, oczekiwany, manipulowany, obserwowany, brutalnie wyrywany z
miejsca odosobnienia. Telefonowała Ewa Rejssig. Zapytał:
– Wie pani wszystko?
– Oczywiście zwrócimy pieniądze.
– Bał się pani powiedzieć.
– On się boi wielu rzeczy.
– Przepraszam, że zapytam. To dla niego ważne. Czy pani go rzuci?
– Nie. Chciałam pana przeprosić. Niech pan nie podejmuje kroków wobec
męża. Jest bardzo roztrzęsiony. Wywiążemy się ze zobowiązań.
– Szczęściarz z niego.
– Dziękuję. Nie będę już pana niepokoić.
– Jeszcze jedno. Kupił pani samochód?
– Białą hispano-suizę z trzydziestego siódmego.
– A niech mnie! Skąd ten pomysł? Jego? Pani?
– Kiedyś powiedziałam, że jest piękny i że bardzo chciałabym taki mieć.
Mówiłam poważnie, choć, oczywiście, sam pan rozumie, to była także
zabawa. Właściwie wyłącznie zabawa. Bawimy się na maleńkim skrawku
ziemi, pomiędzy tym, co wolno, a czego się pragnie, tej ziemi starcza
zwykle tylko na jedną osobę... – umilkła. – Czasem bawimy się
śmiertelnie poważnie. Jak mój mąż. Emocjonalnie nie jesteśmy z sobą od
dawna. Mam mężczyznę, którego kocham. Ale nie potrafię zostawić Michała
ze strachu, że zrobi sobie coś złego.
– Ubóstwia panią.
– Tak. Wiem. Wszystko mi wybacza. Dlatego go lekceważę.
– Znajdę mu dobrą posadę. Zarobi tyle, żeby utrzymać panią, czy też, jak
się już orientuję, spełniać swoje marzenia względem pani, i spłacać
mnie.
– Sprzedamy samochód.
– Nie musicie.
– Dziękuję panu.
|