3

 

O książce
Recenzje

Fragmenty
Zdjęcia

Zamówienia

Powrót do str.gł.

 

 

Droga do pracy składała się z malowniczych sekwencji: wodnej i agrarnej, jak je nazywał. Najpierw jechał szutrową drogą wzdłuż rzeki. Co prawda rzeki nie widział, toczyła swe ospałe wody poniżej, w niecce zalewowej, skryta za wałem przeciwpowodziowym i ścianą dębów, których jakimś cudem nikt nie wyciął i nie przerobił na parkiet. Czy to nie frajda przyjmować gości na rozkawałkowanych świadkach historii? Choćby czkawek patriotycznych? Choćby idiotycznej insurekcji? „A pod tą gruszką Tadeusz Kościuszko załatwiał mały interes...” Wedle Boya. Czuł nieco podgniłą, lecz miłą obecność wielkiej wody. Odkąd tu mieszka, jest jej częścią; może spuścić łódkę i popłynąć. Następnie odbijał w bok i dojeżdżał do drogi którejś tam klasy zimowego utrzymania. Okoliczności zmusiły go do wynajęcia wieśniaka ze spychaczem. Ojcowie gminy krwi by utoczyli, oddali córki, ale nie mieli forsy na odśnieżanie. Taki przybysz spadł im z nieba. Od pierwszego wejrzenia uznali go za swego. Powiedział mu wójt, chłopek doświadczony, mądry i prawdomówny: „Gdzie cepy obracają, tam się wszyscy dobrze mają”. Pojąwszy w mig oryginalnie wyrażoną aluzję, obdarował wójta kopertą. Wiedziony poprzez korytarze i zakamarki urzędniczego ula znajomością ludzkiej natury, wyraził sympatię sekretarzowi, bywałemu, obeznanemu z rozmaitymi subtelnościami. Powiadał sekretarz: „Dobra orka, gnoju furka. Słabe oranie i pięć furek nie stanie”. Złożył wyrazy gminnemu geodecie, usłyszał: „Na jednej łące, panie, wół trawy patrzy, a bocian żaby”, uciął pogawędkę z gminnym inspektorem ochrony środowiska, serdecznym i bezpośrednim bratem-łatą: „Daj owieczce soli, na wszystko pozwoli”, zapewnił o swoim przywiązaniu przewodniczącego rady gminy, nie nazbyt lotnego poczciwca, wyrażającego się mętnie: „Maciek z Maryną najlepszą maszyną”. Nie zapomniał o mniej ważnych działaczach samorządowych, ludziach prostych i otwartych, zapewniających: „Wielkie świnie kupują kupcy, a małe głupcy”. Wyraził uszanowanie liderom partii aktualnie nie uczestniczących w rządzeniu: „Tak wyborcy, kurwy ich macie, chcieli”. Liderzy pilnie obserwowali polityczny karciany stolik: „Będzie pogoda, jak się nie poleje z nieba woda”. Nie pominął żadnego z ugrupowań lokalnej palety, czym zaskarbił sobie wdzięczność. Kto wszystkim daje, ten od wszystkich bierze, kto daje niektórym, w efekcie nie weźmie od nikogo. Rzucił grosz na szkołę, na kościół, strażakom nie pożałował, rzucił tam, rzucił tu. Powiedział mu na koniec uradowany wójt: „Jakie ziarno, taki snopek”. Mijał wielkie topole z pokruszonymi, szarymi od chorób i deszczy konarami, rosnące na skraju rozległych łąk, na których zbierały się bociany przed jesiennym wylotem. W pewien pogodny dzień wczesnej jesieni płynął tymi właśnie, nadrzecznymi łąkami pośród wysokich traw, darząc je pieszczotą spojrzeń i palców. Na budowie domu-łodzi robotnicy prowadzili prace przygotowawcze. Stękające kafary wbijały w ziemię stalowe rury, miano je później wypełnić betonem. Spotkał się z inżynierami i architektami, zdecydował o paru sprawach, zakazał ingerowania w rosnący opodal zagajnik. Brzozy, buki, olchy, dęby, wyniosłe graby, leszczyna, jarzębina, śliwy-mirabelki. W trawie leżały wielkie ilości żółtoczerwonych, cierpkich owoców; gniły i pleśniały, rozkładały się i wsiąkały w glebę. Zabronił zbierania owoców. Wydał kategoryczny zakaz wstępowania do zagajnika pod jakimkolwiek pozorem, ostrzegł nadzór budowlany i szefów spółki, że jeżeli choć jedna gałąź zostanie złamana, zrywa kontrakt: „Wiecie, kto tam mieszka? Kto zgadnie?” Nie wiedzieli. Nawet nie zaryzykowali postawić na jakiegoś zwierzaka. Wiadomo, jakie tępaki pracują w tej branży. „Szukasz naprawdę twardego gościa? – wyraził się Sylwek – co własnej matce wyrwie złote zęby i zastawi? Dzwoń do firmy budowlanej.” „Wilgi, panowie, wilgi. Jest ich mało. Wytruliśmy je. Nie ma powodu do dumy.” Pojawienie się hałastry robotników wypłoszy ptaki. Życie jednej wilgi za śmierć dziesięciu tysięcy wołków zbożowych? To się opłaca. A ilu robotników za jedną wilgę? Kierował nim przymus zachowania substancji w stanie nienaruszonym. Z tych samych powodów nie dał okolicznym kmieciom przywileju wstępu sianożętego na swoje grunta, na których panoszyły się, niekoszone, trawa i rośliny łąkowe. Zostawił inżynierów i majstrów drapiących się z konsternacji po karkach. Słońce, zagajnik, wilgi, łąka, wszystko wokół zdawało się krzyczeć: „Tak, miły Edmundzie, to twoje miejsce! Dziękujemy za opiekę! Jesteśmy tu dla ciebie!” Otuliwszy się szczelniej płaszczem przysiadł na wzgórku porosłym turzycą, obok krzewu głogu. Liczne owoce urokliwie czerwieniły się w promieniach niskiego już słońca. Tuż przed okiem, na porwanej pajęczynie zwisającej z kolca, chwiał się czarny pająk z grubym brzuszkiem. Nieco dalej wiatr poruszał szerokim rozlewiskiem trzcin; ich puszyste, szarobure czuby przypominały zajęczą sierść. Siedział plecami do piaszczystej drogi, biegnącej kilkadziesiąt metrów dalej. W łagodny szum traw, w delikatny szelest trzcin, w pojedyńcze okrzyki ptaków, w jakąś natrętnie miłą melodię, którą nucił, może to była Księżycowa rzeka, może Życie na różowo lub Biała gardenia, a może splątał wszystkie te melodie w tęskną wstążkę i rzucił na wiatr, wdarła się głośna rozmowa i śmiech. Drogą jechało lando zaprzężone w dwa kare konie. Na koźle siedzieli młoda kobieta i starszy mężczyzna. Poirytowany posłał obojgu pochmurne spojrzenie, po czym wrócił do kontemplowania dojrzałej natury wyzbytej męczącej, młodzieńczej pasji lata. Usłyszał okrzyk: „Hej, człowieku, nie odbieraj sobie życia!” Wstał pośpiesznie. Powożący miał uniesioną dłoń i pozdrawiał Sobowskiego. „Co? Co za pomysł?” Ze ściśniętym gardłem pomachał tym dwojgu. Machał, póki lando nie zniknęło za pochyłością. Usłyszał jeszcze przywiane przez wiatr: „Czy to warto? Powiedz, moja droga, czy to warto?” „Ja miałbym odebrać sobie życie? Dlaczego?” Obejrzał się wokół, okręcił, spojrzał na trawę pod stopami, na dłonie, spodziewał się znaleźć oznaki rezygnacji na tyle widoczne, żeby opinia woźnicy była uprawniona, jego krzywdzący sąd usprawiedliwiony. „Ja?” Powiódł wzrokiem po wielkiej przestrzeni, uświadamiając sobie, że jest tu sam jak palec. „Czy pustka krajobrazu i moja pojedyńczość wzięte razem, oznaczają rezygnację? Jeśli już doszukiwać się czegoś na siłę, to czy nie mogą oznaczać zwykłego zagubienia się? A może ja wybrałem samotność? Nie czuję się opuszczony. Wolę obecność pająka i ptaków. W mądrym trudzie, w pożytku i niezmienności zachowań tych drobnych stworzeń widać pocieszający sens, którego nie widzę w ludzkich osiedlach. To ludzie każą ludziom odbierać sobie życie. Przyroda nigdy tak nie rozczaruje.” Ciągle w drodze do pracy mijał pastwiska z holenderskimi krowami odmiany mięsnej, mijał pola, przeważnie słoneczniki uprawiane na olej, oraz kukurydzę na płatki, mąkę i karmę. Setki hektarów żółtych słoneczników i najpierw zielonej, potem zbrązowiałej kukurydzy. Były też i sady jabłoniowe. Niskopienne, cienkie drzewka rodziły dorodne owoce nowych odmian. Przedwojenny sadownik nie dałby za nie złamanego grosza. Pracowały nad nimi zespoły genetyków przy pomocy mikroskopów. Sobowski nie lubił smaku nowych jabłek, jak nie lubił wiotkich dziewczyn z gigantycznymi cyckami, nad którymi pracowali lanceciarze. Mieszkał prawie na wsi. Zresztą, był wnukiem i synem chłopów. Chamstwo zobowiązuje. Zastanawiało go, że myśl o dziedziczonym chłopstwie nie była mu nieprzyjemna. Nie wypierał się jej. Możliwe, że chłopstwo było tymi właściwymi drzwiami, które ominął. W grze ze społeczeństwem wybrał ładniejsze. Po kilkunastu minutach w znacznym stopniu odrealnionej obecności docierał do drogi międzymiastowej prowadzącej do miasta od północnego wschodu i razem z nią wpadał do ścieku, a z nim spływał do kloaki. Przy wyjeździe na międzymiastową zatrzymywał się i uruchamiał telefony. Nie zdarzyło się, żeby natychmiast któryś nie zadzwonił. Nigdy nie był sam. Tropiony, wypatrywany, oczekiwany, manipulowany, obserwowany, brutalnie wyrywany z miejsca odosobnienia. Telefonowała Ewa Rejssig. Zapytał:

– Wie pani wszystko?

– Oczywiście zwrócimy pieniądze.

– Bał się pani powiedzieć.

– On się boi wielu rzeczy.

– Przepraszam, że zapytam. To dla niego ważne. Czy pani go rzuci?

– Nie. Chciałam pana przeprosić. Niech pan nie podejmuje kroków wobec męża. Jest bardzo roztrzęsiony. Wywiążemy się ze zobowiązań.

– Szczęściarz z niego.

– Dziękuję. Nie będę już pana niepokoić.

– Jeszcze jedno. Kupił pani samochód?

– Białą hispano-suizę z trzydziestego siódmego.

– A niech mnie! Skąd ten pomysł? Jego? Pani?

– Kiedyś powiedziałam, że jest piękny i że bardzo chciałabym taki mieć. Mówiłam poważnie, choć, oczywiście, sam pan rozumie, to była także zabawa. Właściwie wyłącznie zabawa. Bawimy się na maleńkim skrawku ziemi, pomiędzy tym, co wolno, a czego się pragnie, tej ziemi starcza zwykle tylko na jedną osobę... – umilkła. – Czasem bawimy się śmiertelnie poważnie. Jak mój mąż. Emocjonalnie nie jesteśmy z sobą od dawna. Mam mężczyznę, którego kocham. Ale nie potrafię zostawić Michała ze strachu, że zrobi sobie coś złego.

– Ubóstwia panią.

– Tak. Wiem. Wszystko mi wybacza. Dlatego go lekceważę.

– Znajdę mu dobrą posadę. Zarobi tyle, żeby utrzymać panią, czy też, jak się już orientuję, spełniać swoje marzenia względem pani, i spłacać mnie.

– Sprzedamy samochód.

– Nie musicie.

– Dziękuję panu.

 

ciąg dalszy wyboru fragmentów


 
 
 
powrót do str. głównej ksiazki