Okładka -- Przeżyłam Oświęcim -- nowe rozszerzone, ilustrowane wydanie 2011

1

O książce
Recenzje
Zdjęcia
Życiorys
Zamówienia

Powrót do str.gł.

A „normę” wykonywano w dalszym ciągu. Dwadzieścia tysięcy w ciągu doby. Moll telefonował na wszystkie strony, pędził kilka razy dziennie na motocyklu, rozdzielał surowiec. Samochody przewoziły częściowo zwęglone trupy. Pod krematoriami stały ogonki ludzi czekających na swoją kolejkę. Karetka Czerwonego Krzyża woziła cyklon. W miarę palenia wprowadzano ulepszenia. Dawniej w rozbieralniach krematoriów ludzie po prostu rozbierali się i szli na rzekomą kąpiel do komór gazowych. Tysiące butów wrzucanych pospiesznie na wozy gubiło się i trudno było potem je skompletować. Kazano więc ludziom wiązać pary sznurkami: „Żeby wam się nie pomieszały w szatni”, mówiono im. I ludzie wiązali starannie buty. W „szatni” dawano im numerki. Niektórzy wracali sprzed drzwi komory, prosząc o inny numerek, gdyż pierwszy zgubili w tłoku. Po wpuszczeniu gazu dopiero się orientowali. Biegli wtedy, oszaleli, do wyjścia, lecz zamiast drzwi zastawali „ślepą ścianę”. Kto stał dalej od siatek gazowych, męczył się o wiele dłużej. Zwykle duszenie się trwało 5 do 8 minut. Ciała wydobywane z komór, poskręcane i splecione ze sobą, świadczyły o niesamowitej męczarni: poodgryzane części ciała, oczy wychodzące z orbit, powyłamywane palce...
Bywały transporty lepiej zorientowane lub coś przeczuwające, które broniły się przed wejściem do komory. Ktoś coś krzyknął, ktoś nagle zrozumiał i psychoza udzielała się wszystkim. W takich wypadkach, które zdarzały się coraz częściej, puszczano specjalnie wytresowane wilki. Psy, gryząc, szerząc popłoch, wpędzały do komór tłoczącą się masę ludzką.
Któregoś dnia po otworzeniu komór gazowych mężczyźni z Sonderkommando usłyszeli ciche skomlenie żywego dziecka. Jakkolwiek byli oni już świadkami najpotworniejszych scen, jakie sobie można wyobrazić — tym razem zdrętwieli z przerażenia.
Okazało się, że dziecko żyło dzięki temu, że w czasie gazowania ssało bez przerwy pierś matki, skutkiem czego gaz nie miał dostępu do płuc. Wezwano dyżurującego Molla, który rozwścieczony wrzucił żywe dziecko do płonącego pieca.
Któregoś dnia przyjechała transportem starsza Żydówka z Węgier. Syn jej pracował w Sonderkommando. W obrębie krematorium matka zauważyła syna, jak układał drzewo. Podbiegła do niego, uszczęśliwiona. Syn, który już dawno szukał swojej matki wśród zagazowanych, zdrętwiał, przerażony. Matka spytała go, co z nimi zrobią. Odpowiedział, że tutaj wypoczną.
— A skąd taki dziwny zapach?
— Z palonych szmat...
— A po co tu przyszliśmy?
— Po to, żeby się wykąpać.
Syn podał matce ręcznik i mydło i wszedł z nią razem do wnętrza. Zniknęli w czeluściach komina.
Podobnych makabrycznych wypadków, tragicznych spotkań, potwornych scen było tysiące. Nie było dnia, w którym by taka wiadomość nie doszła do nas od bezpośredniego świadka, z przemyconego grypsu, z podsłuchanych rozmów. Nie można już było nas niczym zdziwić ani przerazić.
 

 

ciąg dalszy wyboru fragmentów


 
 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

powrót do poprzedniego fragmentu