O
książce
Recenzje
Zdjęcia
Życiorys
Zamówienia
Powrót
do str.gł.
|
A „normę” wykonywano w
dalszym ciągu. Dwadzieścia tysięcy w ciągu doby. Moll telefonował na
wszystkie strony, pędził kilka razy dziennie na motocyklu, rozdzielał
surowiec. Samochody przewoziły częściowo zwęglone trupy. Pod krematoriami
stały ogonki ludzi czekających na swoją kolejkę. Karetka Czerwonego Krzyża
woziła cyklon. W miarę palenia wprowadzano ulepszenia. Dawniej w
rozbieralniach krematoriów ludzie po prostu rozbierali się i szli na
rzekomą kąpiel do komór gazowych. Tysiące butów wrzucanych pospiesznie na
wozy gubiło się i trudno było potem je skompletować. Kazano więc ludziom
wiązać pary sznurkami: „Żeby wam się nie pomieszały w szatni”, mówiono im.
I ludzie wiązali starannie buty. W „szatni” dawano im numerki. Niektórzy
wracali sprzed drzwi komory, prosząc o inny numerek, gdyż pierwszy zgubili
w tłoku. Po wpuszczeniu gazu dopiero się orientowali. Biegli wtedy,
oszaleli, do wyjścia, lecz zamiast drzwi zastawali „ślepą ścianę”. Kto
stał dalej od siatek gazowych, męczył się o wiele dłużej. Zwykle duszenie
się trwało 5 do 8 minut. Ciała wydobywane z komór, poskręcane i splecione
ze sobą, świadczyły o niesamowitej męczarni: poodgryzane części ciała,
oczy wychodzące z orbit, powyłamywane palce...
Bywały transporty lepiej zorientowane lub coś przeczuwające, które broniły
się przed wejściem do komory. Ktoś coś krzyknął, ktoś nagle zrozumiał i
psychoza udzielała się wszystkim. W takich wypadkach, które zdarzały się
coraz częściej, puszczano specjalnie wytresowane wilki. Psy, gryząc,
szerząc popłoch, wpędzały do komór tłoczącą się masę ludzką.
Któregoś dnia po otworzeniu komór gazowych mężczyźni z Sonderkommando
usłyszeli ciche skomlenie żywego dziecka. Jakkolwiek byli oni już
świadkami najpotworniejszych scen, jakie sobie można wyobrazić — tym razem
zdrętwieli z przerażenia.
Okazało się, że dziecko żyło dzięki temu, że w czasie gazowania ssało bez
przerwy pierś matki, skutkiem czego gaz nie miał dostępu do płuc. Wezwano
dyżurującego Molla, który rozwścieczony wrzucił żywe dziecko do płonącego
pieca.
Któregoś dnia przyjechała transportem starsza Żydówka z Węgier. Syn jej
pracował w Sonderkommando. W obrębie krematorium matka zauważyła syna, jak
układał drzewo. Podbiegła do niego, uszczęśliwiona. Syn, który już dawno
szukał swojej matki wśród zagazowanych, zdrętwiał, przerażony. Matka
spytała go, co z nimi zrobią. Odpowiedział, że tutaj wypoczną.
— A skąd taki dziwny zapach?
— Z palonych szmat...
— A po co tu przyszliśmy?
— Po to, żeby się wykąpać.
Syn podał matce ręcznik i mydło i wszedł z nią razem do wnętrza. Zniknęli
w czeluściach komina.
Podobnych makabrycznych wypadków, tragicznych spotkań, potwornych scen
było tysiące. Nie było dnia, w którym by taka wiadomość nie doszła do nas
od bezpośredniego świadka, z przemyconego grypsu, z podsłuchanych rozmów.
Nie można już było nas niczym zdziwić ani przerazić.
|