2

O książce
Recenzje
Fragmenty
Zdjęcia
Życiorys


Zamówienia

 

Powrót do str.gł.

 

 

 

Prymat doraźnych celów propagandowych (i podatność zwierzchnictwa programu kosmicznego na naciski polityczne) został ponownie unaoczniony 24.04.67 r. Po zakończonych katastrofami lotach pierwszych trzech (bezzałogowych) statków sojuz, pod presją KC partii komunistycznej (dla uświetnienia corocznych obchodów urodzin Lenina i sposobności dobitnego zademonstrowania wyższości sowieckiej techniki po tragedii Apollo-1[1]), w podróż wysłano Sojuza-1 z Władimirem Komarowem na pokładzie (rezerwowym zmiennikiem był sam Gagarin, jego przyjaciel). Kosmonauta wiedział, jak niewielkie ma szanse powodzenia - widać to w smutku i napięciu ścinających jego twarz na filmie z chwil poprzedzających start (zwłaszcza, gdy stara się uśmiechnąć) – jednak podporządkował się żądaniu dowództwa[2]. Gagarin próbował interweniować i odwołać lot aż do ostatniej chwili (przedstawiając listę ponad dwustu wad statku, które sam wykrył!) – dla aparatczyków Breżniewa był już wyraźnie tylko pajacem (w dodatku alkoholikiem), któremu przewróciło się w głowie (a może tchórzem?). Komarow czuł, że nie może się wycofać, bo za sterami zasiadłby Gagarin, do czego jako przyjaciel, i szef korpusu kosmonautów, nie mógł dopuścić.

W trakcie lotu Komarowa, nastąpiła awaria zaopatrujących statek w prąd baterii słonecznych (nie rozłożyły się w pełni - spowodowało to anulowanie startu mającego się z nim połączyć Sojuza-2 z trzyosobową załogą[3]), kosmonauta nie powstrzymał się od komentarza: „Diabelska maszyna, czegokolwiek się tknąć – nie działa”; zalecono przerwanie misji – podczas przygotowań, w procedurze powrotnej najpierw odmówiły kolejno posłuszeństwa dwa układy automatycznego lądowania - astro-inercyjny i jonowy - trwało to szereg godzin i szereg okrążeń Ziemi (w czasie których Komarow, zmagając się z wadliwą maszynerią, jednocześnie w dramatycznej rozmowie żegnał się z żoną[4], instruując, co ma powiedzieć dzieciom), a potem, posługując się ręczną nawigacją, sam uruchamiał silniki hamujące (graniczyło z cudem, że mu się to wszystko udało, że statek w planowanym czasie i miejscu opuścił orbitę), a wreszcie – już bezpośrednio nad ziemią - zawiodły spadochrony: główny, a następnie również awaryjny - nie rozwinęły się. Można tylko próbować wyobrazić sobie, co czuł i myślał w przeciągu ostatniej minuty, kiedy sojuz, z szybkością 600 km/godz., nurkował w przepaść, a co wycisnęło z jego zaciśniętej krtani ostatni, pełen rozpaczy i wściekłości okrzyk: „Zabiliście mnie!” Przez kilka godzin (już po odnalezieniu wraku) nie potrafiono pośród zdemolowanych elementów wnętrza rozpadłego statku zidentyfikować ciała lotnika – w takim stopniu zostało zmiażdżone - to, co pozostało z ubranego w skafander Komarowa, przypominało bezkształtną, postrzępioną bryłę torfu – szeroką na około 40 cm i na mniej więcej metr długą.

Specjaliści twierdzą, że katastrofa cofnęła mający już poważne opóźnienia sowiecki program księżycowy przynajmniej o rok.

 

Jeszcze nie otrząśnięto się dobrze po tym strasznym wypadku (o ile o wypadku godzi się mówić) (dopiero w październiku miał wystartować Bieriegowoj w Sojuzie-3), kiedy 27 marca 1968 roku, sowiecką kosmonautykę dosięgnął kolejny cios – w tajemniczym wypadku miga-15 zginął żywy symbol rosyjskiego podboju przestrzeni i chodząca legitymacja jego przewag – pierwszy człowiek w kosmosie – Jurij Gagarin.


 

[1] Zwanego też Apollo-3, lub AS-204. Wskutek zdumiewającego splotu fatalnych okoliczności (atmosfera pojazdu <podobnie jak we wszystkich statkach merkury i gemini> złożona z czystego tlenu pod obniżonym ciśnieniem, właz otwierany wyłącznie od zewnątrz, przełącznik układu oddechowego usytuowany w b. trudno dostępnym miejscu oraz iskrzenie w instalacji elektrycznej), trzy miesiące wcześniej statek z załogą (V. Grissom, E. White, R. Chafee) przygotowującą się, już na wyrzutni, do startu, w ciągu kilkudziesięciu sekund uległ doszczętnemu wypaleniu, a astronautów (ubranych w bezpieczne kosmiczne skafandry – nie zostali nawet poparzeni) udusiły trujące wyziewy pożaru, bo nie byli w stanie dość szybko przełączyć się na zasilanie skafandrów tlenem z butli. Sowieckie „czynniki” nie oszczędziły amerykańskim konkurentom parszywych w tym kontekście (i cynicznych) komentarzy nt wyższości sowieckiej, z definicji przodującej nauki i niemożności powstania podobnego wypadku w stawiającym dobro człowieka na pierwszym miejscu programie sowieckim; w dziewiętnaście lat później, w 1986 r. przyznały (ustami publicysty rządowych „Izwiestii”, J. Gołowanowa), że 23 marca 1961, w komorze wypełnionej czystym tlenem spłonął kosmonauta Walentyn Bondarenko.

[2] Nawet oportunista Miszin potrafił wypowiedzieć swoje małe votum separatum – nie chciał podpisać protokołu gotowości startowej modułu powrotnego sojuza.

[3] Przejście dwóch kosmonautów do drugiego statku i wylądowanie w nim, miało być clue programu.

[4] Podobno wcześniej nie chciała mu w ogóle pozwolić na lot, na co miał odrzec: „Nie mam wyboru. Gdybym odmówił, poleci Gagarin, a to przecież pierwszy kosmonauta. On nie może zginąć” – co rzekłszy, wiedząc, jak nikłe ma szanse, Komarow „pękł” i się rozpłakał.

 

ciąg dalszy wyboru fragmentów

 
 

 

powrót